Administracja

Strony

sobota, 31 lipca 2021

Od Lilith do Louisa

 Parny dzień, w zasadzie parny wieczór. Lipcowa pogoda nie rozpieszczała nikogo, niemalże paląc gorącymi, słonecznymi promieniami. Posiadanie bladej karnacji stało się wręcz niemożliwe, co dla niektórych może być błogosławieństwem, dla innych utrapieniem. Należę raczej do tej drugiej grupy, nie lubię się opalać. Wszystkie dostępne zajęcia zakończyłam godzinę temu, tak więc teraz pozostało mi tylko siedzieć i smażyć się w ponad trzydziestostopniowym upale. Wstałam z łóżka i zaczęłam kręcić się bez celu po pokoju, co jakiś czas mieszając zważone wcześniej eliksiry, przerzucając kartki zapisanego zeszytu i zaczynając je czytać, mimo, że większość znam już na pamięć. Westchnęłam i postanowiłam posprzątać. Była to maksymalnie zbędna czynność, bo wiedziałam, że i tak za maksymalnie 15 minut znowu będzie bałagan. Mimo to zabrałam się za porządki, nie miałam nic lepszego do roboty. Wszystkie zeszyty położyłam na sobie, a następnie całą górę zapisanych kartek położyłam na komodzie obok kuchennego blatu, zastawionego po brzegi. Powoli zaczęłam zbierać fiolki z eliksirami ze stołu, przenosząc je na tą samą czarną komodę, na której chwilę wcześniej ułożyłam zeszyty. Pozbierałam odrobinę porozrzucane rośliny, lecznicze jak i trujące - zajęło mi to dłuższą chwilę, jednak taka jest "procedura", jeśli można to tak nazwać. Gdybym omyłkowo do torebeczki z roślinami, dajmy na to, uspokajającymi, wrzuciła choćby odrobinę czegoś śmiertelnie trującego, mogłoby się to skończyć bardzo nieciekawie, zarówno dla ofiary mojego roztargnienia, jak i dla mnie. Mimo wszystko sprzedawanie eliksirów wiąże się z niemałą odpowiedzialnością, a ja robię to czysto hobbystycznie. Jestem wiedźmą krwawą, nie czyniąca. Po starannym oddzieleniu składników, każdy do swojej torebeczki, wzięłam ścierkę i przetarłam blat, jak najstaranniej domywając go ze śladów wylanych mikstur. Po wszystkim włożyłam szmatkę pod bieżącą wodę, dokładnie wypłukując. Nim dokończyłam tę czynność, usłyszałam pukanie do drzwi. Nie miałam bladego pojęcia, kto to mógł być, nie byłam umówiona z nikim. Podeszłam do drzwi i otworzyłam je, od razu mierząc wzrokiem drobną kobietkę z blond włosami i zmartwionymi oczami. 

- Słucham? - spytałam, przenosząc ciężar na prawe biodro i na tym samym opierając dłoń.

- Lilith Rhasald, tak? 

- We własnej osobie. - odparłam dumnie i wyprostowałam się z uśmiechem. Uwielbiam, kiedy ktoś wymawia moje pełne imię.

- Sprzedajesz mikstury, zgadza się? - spytała z nadzieją w głosie, a mi w głowie zaświeciła się czerwona lampka. Nie umawiałam się z nikim na najbliższy tydzień, a tą kobietę widzę pierwszy raz na oczy, więc nie możliwe, aby przyszła po coś wcześniej.

- Zależy, o co chodzi. - zmrużyłam oczy.

- Potrzebuję twojej pomocy. Pilnie. Błagam. - wydukała szybko i niemal padła przede mną na kolana. Pilnie. Ciekawe.

- Wejdź. - powiedziałam krótko, szerzej otwierając drzwi, a blondynka niemal wbiegła do mojego pokoju i zasiadła na łóżku. Nie spiesząc się, zamknęłam za nią drzwi i powolnym krokiem ruszyłam za nią, oparłam się jednak tyłem tułowia o blat, ponaglająco spoglądając na kobietę. - Więc o co chodzi?

- Mój mąż. - zaczęła - jest leśnikiem. Poluje na różne zwierzęta i tak dalej, sama rozumiesz. Trzy dni temu zaatakowało go zwierzę, on sam nie ma pojęcia, jakie. Zmasakrowało mu lewą rękę. Sprowadziliśmy lekarza i staraliśmy się leczyć zwykłymi ziołami, jednak rana nie chce się goić - powiedziała chyba najszybciej jak mogła, nie cierpiąc chwili zwłoki. Ewidentnie próbowała obudzić we mnie współczucie dla jej partnera i liczyć, że od razu się zgodzę, jednak trafiła na niewłaściwą osobę do tego typu zabawy.

- Aby na pewno sprowadziliście dobrego medyka, a nie jakąś pizdę, która zna się na leczeniu gorzej niż słoń na tańczeniu? - zapytałam z kamiennym wyrazem twarzy.

- Najlepszego w mieście. 

- Jakimi ziołami próbowaliście go leczyć? Konkretnie, jeżeli jesteś w stanie wymienić nazwy. Muszę wiedzieć, co już raz nie zadziałało.

- Niestety nie wiem, nie mówił, czego używa. Podobno dwa z najmniej dostępnych ziół leczniczych.

- Mhm. - odparłam i potarłam palcami skronie. - czyli prawdopodobnie ojebał was na pieniądze. Dużo mu zapłaciliście?

- Cena nie grała dla nas większej roli, ale nie była to najmniejsza suma. - powiedziała poirytowana. - Pomożesz mi czy nie? - to pytanie zastanawiało mnie tak samo, jak i ją. Kobieta przychodzi do mnie i prosi o pomoc, bez wcześniejszego umówienia się i jakiejkolwiek zapowiedzi, nie proponuje kwoty, nie wie też jakie zwierzę pogryzło jej fagasa ani jakie zioła nie zadziałały na ranę - i oczekuje, że się zgodzę.

- Ile płacisz?

- Na ile cenisz swoje umiejętności? - to pytanie podniosło mi ciśnienie. Swoje umiejętności i możliwości cenię na tyle wysoko, że żadne pieniądze by tego nie wynagrodziły.

- 500 monet na start. Jeżeli lek okaże się trudny do zdobycia, kolejne 100 monet, to samo, jeżeli zostanę poszkodowana. Jeżeli lek nie zadziała, a gwarantuję, że zadziała, oddaję ci połowę kwoty startowej. Czy taki układ ci pasuje? - spytałam, nie oczekując innej odpowiedzi niż "tak". Gdyby powiedziała co innego, skazałaby męża na amputację kończyny, albo nawet śmierć. Jednak wybór należał do niej.

- Stoi. - westchnęła i wyciągnęła sakiewkę z monetami, po czym rzuciła ją w moją stronę. - Wysoko się cenisz.

- Za dobre usługi trzeba dobrze zapłacić. - uśmiechnęłam się pod nosem i już chciałam ją wyprowadzać, jednak ta jeszcze nie skończyła.

- Mam jednak pewien warunek. Za taką kwotę, nie jest on chyba zbyt ciężki do wykonania.

- Od stawiania warunków jestem tu ja. - warknęłam. Blondyna zaczęła sobie na za dużo pozwalać. - Ale mów dalej.

- Potrzebuje tego najpóźniej na jutro. - nadzieja w jej głosie była niemal nie do pominięcia. I już miałam ją wyśmiać oraz odrzucić ofertę, w końcu, nie ona, to kto inny, ale przez głowę przeszła mi jedna myśl. Jedna myśl, która zmieniła cały bieg tego dnia.

I tak nie masz co robić, Lilith.

- Dodatkowe 50 monet i ubieram się za 3 minuty. - rzuciłam, a kobieta bez chwili namysłu dodała brakującą kwotę i z uśmiechem wdzięczności opuściła pokój bez słowa. Wpakowałam się w potężne gówno, ale było już zbyt późno, by się wycofać. Kobieta zostawiła potężną sumę wiedźmie, z nadzieją, ze da radę wyleczyć jej męża - co prawda mogłam zażyczyć sobie o wiele więcej, jednak nie można być zbyt chytrym. A nawet jeżeli mikstura nie zadziała, a facet umrze, co naprawdę by mnie zdziwiło, i tak zarobię całkiem sporo. Musiałam jednak dotrzymać obietnicy. Wyjrzałam przez okno - zmrok zapadał lada chwila. Błyskawicznie przeszukałam wszystkie zeszyty oraz półki, po czym okazało się, że brakuje mi jedynie jednego składnika. Spięłam więc włosy w kok, zarzuciłam na siebie płaszcz z kapturem i uchwyciłam sztylet i wsadziłam do pochwy przy pasie. Podeszłam również do czarnej komody i zabrałam z niej dwie fiolki, jedną ciemnozieloną, a drugą turkusową. Założyłam też na dłonie rękawiczki - mam je zawsze, niezależnie czy są potrzebne, czy nie. Czyste przyzwyczajenie.

Gdy opuściłam już pokój, szybkim krokiem ruszyłam w stronę lasu. To w jego głębi tkwi jedyny element ogromnej układanki, którą muszę ukończyć zanim wstanie świt. Nałożyłam kaptur na głowę i uśmiechnęłam się pod nosem, po chwili opuszczając mury akademii. Na dworze zapadł praktycznie całkowity zmrok, dzięki czemu płaszcz mi nie wadził, wręcz przeciwnie - zerwał się delikatny wietrzyk, więc było akurat. Gdy znalazłam się już na skraju lasu, sprawdziłam dłonią, czy aby na pewno mam wszystko, czego potrzebuję. Zawsze mam, ale przezorny zawsze ubezpieczony. Przekroczyłam granicę domu wielu zwierząt, potworów i być może bezdomnych. W zasadzie od zawsze interesowało mnie, ile zbrodni, o których nikt nie ma pojęcia, zostało popełnionych w tym lesie. Zwolniłam tempo, uważnie się rozglądając. Musiałam wytężyć słuch, żadna kwota nie jest wystarczającym wynagrodzeniem za cierpienie podczas walki z, przykładowo, niedźwiedziem. To, że potrafię szybciej się regenerować, nie oznacza, że nic nie czuję. Szelest liści na wietrze również bywa mylący. A w lesie, szczególnie po zmroku, dzieją się różne rzeczy, żyłam i żyję w takim przekonaniu już od dawna. Bardziej w głębi lasu, wytężyłam również węch, starając się wyczuć pożądaną roślinę. Gdy byłam już prawie pewna, że znajduję się we właściwym miejscu, że już ją mam, w nos ukłuła mnie mocna woń - niezbyt przyjemna. Woń krwi, z powoli rozkładającego się ciała. Na początku zbytnio się tym nie przejęłam, w końcu zwierzęta też muszą polować, żeby przetrwać - tak zwany łańcuch pokarmowy. Jednak z każdym krokiem odór stawał się coraz silniejszy i byłam pewna, ze jest to krew człowieka, bądź istoty człekokształtnej. Podążyłam więc tam, gdzie prowadził mnie nos, lekko oświetlając sobie drogę magią. Otaczała ona moje dłonie lekką, niebieską poświatą, ale w ciemnym lesie i to było dobre. W końcu znalazłam się tuż przed ciałem, zamordowanego... człowieka, wampira, czy czegokolwiek innego w tym stylu. Jednak zamiast od razu ujrzeć nieboszczyka z jelitem na wierzchu, zobaczyłam zakapturzoną postać, kucającą przed trupem. Na pewno nie był to człowiek, na pierwszy rzut oka można było dostrzec, że ma grubo ponad dwa metry wzrostu. Natychmiast cofnęłam się i chwyciłam sztylet, patrząc, jak postać odwraca głowę w moją stronę.

Louis? 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz