Administracja

Strony

niedziela, 23 stycznia 2022

Od Hiromaru CD. Eny

Akurat nie miałem okazji przejść przez Kanazawę - mój szlak podróży do Kernow przebiegła południową stroną kontynentu - jednak słyszałem opowieści o tamtym kraju i nieśmiało wpisywałem go sobie na listę miejsc do odwiedzenia, kiedy ukończę naukę w Akademii. Jeśli ją ukończę - upomniałem samego siebie, bo przecież z tym, jak mi szło i jaki byłem, wcale nie było to takie pewne.
Słowa Eny nieco mnie uspokoiły - ja też byłem zagubiony, a w tym zagubieniu czułem się samotny i opuszczony. Przez długi czas miałem wrażenie, że tylko ja sobie nie radzę i że wszyscy wokół jakoś magicznie mają wszystko poukładane i doskonale wiedzą, co robią i co w ogóle robić należy. Że tylko ja jestem tym wiejskim kołkiem w płocie, do którego trzeba mówić dużymi literami, żeby cokolwiek zrozumiał, a i to dopiero za trzecim razem.
Zastanawiałem się też przez pewien czas nad kwestią animozji między Akademiami. Faktycznie, nie poznałem zbyt wiele osób z innych miejsc, na palcach jednej ręki mogłem w ogóle policzyć osoby, które jako-tako zapoznałem w Sarlok. Ale ludzie przecież nie byli w głębi duszy źli (przynajmniej ja tak naiwnie uważałem) i nie chcieli od razu cudzej krzywdy. Więc w sumie słowa o tym, by nie zaczynać konfliktu, jeśli nie chce się do niego doprowadzić, brzmiały bardzo słusznie.
Czas mijał nam szybko, droga z powrotem zdawała się krótsza, gdy mogliśmy swobodniej rozmawiać. Jednak i ta rozmowa dobiegła końca, ja zaś podziękowałem Enie za wszystko tego dnia, i wróciłem do akademika.
Nie było mi dane odpocząć.
Choć jedyne, o czym marzyło ciało, to uwalić się na łóżku i nie ruszać aż do południa następnego dnia, głowa miała zupełnie inne plany. Pobieżnie się odświeżyłem, przebrałem w piżamę i schowałem pod puchową kołdrą, ale nadchodzący sen nie przyniósł z sobą wytchnienia. Gdy tylko zamknąłem oczy, w ciemnościach widziałem wyszczerzone, wilcze paszcze, z których wylewały się strumienie ognia, ja zaś byłem sam jak palec, Isagomushiego nie dało się nigdzie znaleźć, Ena jeszcze nie przybył, zaś wszechobecny ogień trawił zboża, chałupy i odległe pastwiska. Bezsilność opadała mnie z każdej strony, dłonie nie potrafiły się poruszyć, a koszmar więził mnie w swej ohydnej wizji.
Obudziłem się zlany potem, zmęczony, oddychający ciężko, przestraszony. Przez odsłonięte okno wpadało chłodne, miękkie światło księżyca, zaś Isagomushi spał spokojnie, dryfując leniwie w balii z morską wodą, którą miałem tuż przy łóżku. Moje gwałtowne poruszenie zbudziło demona, Isa dźwignął się z tafli wody, przedryfował do mnie, trącił łebkiem mój policzek.
— To nic, Isa, przejdzie mi — powiedziałem, trochę do niego, a trochę do siebie. Nie wiedziałem, kto bardziej potrzebuje uspokojenia - zaniepokojony żółw, czy moje skołatane serce.
Nie byłem wojownikiem i coś mi mówiło, że mogłem pogodzić się z myślą, że nigdy takowym nie będę. Bałem się w trakcie całego tego wydarzenia, nadal cierpła mi skóra na wspomnienie wszystkiego. Przewróciłem się na drugi bok, nakryłem głowę kołdrą, próbując tej nocy uszczknąć jeszcze trochę snu.


Wstałem świeży i wypoczęty, niczym tygodniowa szmata do podłogi.
Lekcje zaczynały się od rana, oczywiście się spóźniłem i to mimo tego, że nie poszedłem na śniadanie. Byłem już wystarczająco spóźniony, starałem się nadrobić nieco czasu, ale , rzecz jasna, źle zrobiłem. Lepiej byłoby mi jednak pójść coś zjeść i po prostu odpuścić pierwsze zajęcia - wtedy miałbym co prawda jedną całą lekcję w plecy, ale przynajmniej nie umierałbym przez resztę dnia. A tak - do południa siedziałem zmęczony, niewyspany, nieskupiony i z burczącym brzuchem.
Myśl o wiosce nie dawała mi spokoju.
Ena wspominał na końcu, że zamierza wrócić i od rana pomagać wieśniakom przy odbudowie. Biorąc pod uwagę to, jak duża część zabudowań spłonęła, czekało ich mnóstwo pracy. Już nie chodziło tylko o samą odbudowę - przecież wszystkie te popioły i spalone rzeczy trzeba było rozebrać, uprzątnąć, sprawdzić, co z nich może jeszcze się jakoś nada, a co definitywnie nadaje się tylko na kompost. To było mnóstwo pracy, a teraz, jesienią, ludzie powinni skupić się na innych rzeczach - jak chociażby na zrobieniu zapasów na zimę. Bez nich nie przetrwają.
Dlatego też siedziałem na zajęciach jak na szpilkach, albo rozżarzonych węglach, wiercąc się na krześle, obracając w myślach pytanie, czy na pewno byłem w dobrym miejscu. Ena na pewno też miał zajęcia, ale widać wolał z nich zrezygnować, żeby pomóc tym, którzy tego potrzebowali. Ja zaś siedziałem sobie wygodnie w sali i odpoczywałem. Nie, tak być nie mogło.
Gdy skończyły się ostatnie z porannych zajęć, postanowiłem naprawić wszystkie swoje błędy. Pobiegłem na stołówkę, wrzuciłem w siebie jedzenie, Isa w locie dojadał jeszcze ostatnie krewetki. A potem złapałem swoją torbę i płaszcz, i poleciałem prosto do wioski.
Droga, która jeszcze wczoraj wydawała się krótka, teraz nagle mi się dłużyła, chociaż wyciągałem kroku ile mogłem, część nawet przebiegłem truchtem. Ale chciałem być na miejscu już, teraz, zaraz, natychmiast, każdy moment zwłoki wydawał się wiecznością.
W końcu resztki popalonych zabudowań ukazały się na horyzoncie, ja zaś ponownie mogłem objąć wzrokiem rozmiar zniszczeń. Nie wiem, czy przyjdzie kiedyś dla mnie taki czas, by tego typu widok nie robił na mnie wrażenia, by gdzieś w sercu mnie nie zakłuło na samo jedno spojrzenie. Przecież widziałem dokładnie to samo wczoraj. A jednak - mimo wszystko reagowałem tak samo.
Enę znalazłem od razu - w świetle dnia jego białe włosy były jeszcze bardziej widoczne, odcinając się pośród raczej ciemnowłosych wieśniaków. Podbiegłem do niego, przywitałem się. Wydawał się zaskoczony moją obecnością, więc wyjaśniłem, że chciałem pomóc, sytuacja w wiosce nie dawała mi spokoju. Ena uśmiechnął się na te słowa i wskazał mi gestem starszego wioski. Rosły mężczyzna pracował wraz z innymi przy jakiejś kupie gruzu, usiłując wywlec z niej całe jeszcze deski.
— Spytaj go, jak możesz się przydać. Wszyscy mają tu bardzo wyraźnie podzielone zadania, dzięki temu praca sprawniej idzie — poinstruował mnie.
Podziękowałem, pobiegłem do starszego.
— Widzisz, Isa, przynajmniej się na coś przydamy — mruknąłem do swojego żółwia.
Starszy wyjaśnił, co trzeba mi zrobić, ja zaś z nowym zapałem wziąłem się do pracy. Nie do końca wiedziałem, jak moja moc mogłaby się przydać, ale rzeczywistość bardzo szybko przyniosła mi odpowiedź na to pytanie.
Jeden z domów zapadł się do środka, dach stworzył nad gruzowiskiem swego rodzaju potrzaskaną pokrywę. Całość była zwęglona, ale nadal się trzymała, dachu nie dało się w żaden sposób wygodnie rozebrać ani usunąć.
— Gdyby tak przepiłować więźbę, byłoby łatwiej potem rozebrać ożebrowanie — powiedział jeden z wieśniaków, wskazując gestem grubą belkę podtrzymującą całą konstrukcję.
Belka była w takim miejscu, że ciężko byłoby się do niej dostać, trzeba by było chyba położyć częściowo drabinę, by sięgnąć nad resztą gruzowiska, a dół konstrukcji ktoś musiałby stabilnie trzymać. Zastanowiłem się chwilę i niemal od razu do głowy wpadł mi pomysł. Siłowe rozwiązania związane z moją mocą różnie mi szły - to wczorajsze wyciągnięcie wody ze studni i chluśnięcie nią na płonące chałupy wyzuło mnie ze wszystkich sił. Ale jeśli dane zadanie wymagało precyzji i mniejszych ilości wody do opanowania, byłem całkiem pewny swych możliwości.
Powiedziałem innym, by się odsunęli, a następnie razem z Isagomushim dźwignęliśmy nieco wody, może coś koło dzbanka. Skupiłem się, lewitująca woda zmieniła się w dysk, dysk zaś zaczął wirować. Coraz szybciej i szybciej, szum wody przerodził się w dziwny syk. Przesunąłem dysk w stronę belki, zaś woda wgryzła się w drewno, sypiąc kroplami i przemoczonymi wiórkami.
— Ty, deski wodą tnie — mruknął jeden z wieśniaków, trącając innego łokciem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz