Niespecjalnie uśmiechało mu się, że te starsze roczniki miały w obowiązkach nie tylko siedzenie w czterech ścianach Akademii i zajmowanie się nauką, ale od czasu do czasu musiały wziąć i rozwiązać jakieś problemy. Cyraenan nie miał nic przeciwko rozwiązywaniu problemów, nawet cudzych, jednak zdecydowanie wolał, by dotyczyły one jakichś sensownych rzeczy, jak chociażby matematyki, i żeby były wystarczająco trudne dla jego wszechpotężnego umysłu. W końcu wiara we własne możliwości intelektualne żywiołaka była niezachwiana, a swą przepastną głębią czyniła z oceanu ledwie przerośniętą kałużę.
Bo to brzmiało bardzo dobrze na papierze, że ci starsi, lepiej wykształceni uczniowie, mieli nabywać doświadczenia, jakiego nie mogły dać im zamknięte mury Akademii, a które na pewno okazałoby się niezbędne w ich dalszej ścieżce kariery, bez względu na to, co by dla siebie wybrali. Przy okazji uczniowie mieli okazję naprawdę się do czegoś przydać, rozwiązując cudze bolączki, z którymi przeciętny śmiertelnik nie byłby w stanie sobie poradzić. Tylko tutaj niestety teoria rozmijała się z praktyką (Cyraenan nienawidził takich sytuacji), bo owe problemy i trudności, jakim zaradzić mieli uczniowie, bardzo rzadko dawały im potrzebne doświadczenie. Żywiołak najczęściej widział w nich źródło frustracji, przyczynę marnowania jego bezcennego czasu i tak typową dla struktur administracyjnych potrzebę robienia czegoś tylko po to, by robić, jednocześnie sprawiając wrażenie bycia niemożliwie zajętym i zapracowanym.
Cyr był zawsze zajęty. Bez względu na to, czy akurat siedział w jednym z warsztatów i w pocie czoła przykręcał kolejne śrubki do jednego ze swych licznych wynalazków, czy przeprowadzał jakieś pokomplikowane eksperymenty w którymś laboratorium alchemicznym, był zajęty. Gdy buszował w bibliotece, wynotowując interesujące go fragmenty z opasłych tomiszczy, gdy biegał gdzieś po mieście, usiłując zdobyć niezbędne dla niego materiały i komponenty, był zajęty. Ale najbardziej zajęty był, gdy leżał plackiem, patrząc w sufit – bo to wtedy Cyraenan pozwalał swoim myślom dryfować swobodnie, wypływać daleko na ocean niczym nieskrępowanego intelektu, gdzie jego mózg sprawnie łowił kolejne inspiracje i idee. Dla żywiołaka ten czas swobodnego „leżenia i obijania się” (jak nazywał to nieprzychylny mu plankton intelektualny) był jednym z najbardziej produktywnych, które młodzieniec mógł sobie wyobrazić, i jak łatwo było się domyślić – nie znosił, gdy ktoś go owego czasu pozbawiał.
Już odrywanie go od majsterkowania wprawiało naturalnie zgryźliwego i opryskliwego żywiołaka w zjeżony, poirytowany stan, zaś przerwanie mu jego wielce ważnej medytacji sprawiało, że Cyr na wstępie miał ochotę co najmniej udusić powód owego burzenia mu ustalonego planu dnia.
Ten właśnie niefortunny wypadek wydarzył się owego przedpołudnia. Cyraenan przebywał właśnie w jednym z ogrodów wodnych Akademii, wylegując się na sięgającym daleko w głąb sztucznego jeziora pomoście, wsłuchując w spokojnie szemrzącą wodę i pozwalając swoim myślom zjednoczyć się z naturalnym dla niego żywiołem. Na granicy umysłu czuł te pojedyncze iskry świadomości pływających pod powierzchnią jeziora egzotycznych ryb, czuł ich proste emocje i odruchy, czuł nawet to delikatne ciepło płynące od porastających dno jeziora magicznych roślin, których właściwości studiowali uczniowie innych profili Akademii Lauga. Idealnie odprężone ciało sprawiało, że umysł mógł wejść na wyżyny swych możliwości.
Żywiołak był bliski wpadnięcia na jakiś genialny pomysł – po prostu czuł to charakterystyczne napięcie tańczące między półkulami mózgu, zwiastujące mający nastąpić wkrótce przełom. Był tak blisko, genialna myśl była na wyciągnięcie ręki, tak blisko, już-już…
— Cyraenan?
Głos wyrwał go brutalnie z odmętów medytacji, żywiołak otworzył oczy, zmierzył spojrzeniem intruza.
Jakiś bogom ducha winny uczniak niższych roczników obdarzał go właśnie lekko zaniepokojonym spojrzeniem, wiedząc widać, że wśród licznych przymiotów Cyraenana próżno było szukać uprzejmości.
— Jestem zajęty.
Chłopak przestąpił z nogi na nogę. Cyr nawet nie kojarzył jego twarzy.
— Pan dyrektor…
— Co znowu wymyślił?
— Chce, żebyś teraz do niego przyszedł.
Żywiołak prychnął.
— Jutro wstąpię.
Młodego po prostu zatkało. Dyrektor prosił do siebie ucznia, a ten nie leciał do gabinetu na złamanie karku, poprawiając po drodze ubranie i fryzurę? Mówił, że przyjdzie następnego dnia? Cyr miał łatkę dziwaka i ekscentryka, ale były pewne granice.
— Ja… uh… Ale pan dyrektor powiedział, że masz przyjść dzisiaj. Tak jakby teraz.
— Rozważę.
Cyraenan już przekręcał się na drugi bok, przymykał oczy, by wrócić do swych rozmyślań…
— Ale pan dyrektor…
Żywiołak westchnął ciężko.
— Przekazałeś wiadomość? Przekazałeś. Co ja z nią zrobię to już moja sprawa.
Cyr słyszał, że chłopak jeszcze chwilę stoi na tym pomoście, niepewnie przenosząc ciężar z nogi na nogę, mnąc w dłoni skrawek rękawa, nim w końcu do uszu najgenialniejszego z uczniów Akademii dotarł błogi dźwięk oddalających się kroków. „Posłaniec” odszedł, więc teraz można było wrócić do ważnego i produktywnego rozmyślania.
Tylko że raz wypuszczona i utracona myśl nie chciała wrócić, niwecząc cały poświęcony medytacji czas i sprawiając, że frustracja Cyraenana wybiła ponad wartość krytyczną. Żywiołak przekręcił się na pomoście, zabębnił palcami w drewno, prychnął głośno i zerwał się do siadu. Zaklął pod nosem, czując, że już nie uda mu się na powrót wrócić do tego cudownego stanu, i że cokolwiek prawie miał, to stracił. Gniewne „hmm” wydobyło się z piersi młodzieńca, gdy ten, jak zwykle nie zamierzał roztkliwiać się nad rzeczywistością, starając się raczej wycisnąć z beznadziejnej sytuacji wszystko, co tylko się dało. Skoro nie mógł już medytować, to postanowił zająć się nic nieznaczącymi durnotami.
— Skoro dyrektor chciał mnie widzieć… — westchnął, podnosząc się z ociąganiem z pomostu.
Cyraenan stał na placu miejskim, spakowany i poirytowany. Rude włosy związał w kitkę, na siebie założył wygodny strój podróżny, dobry do tego, by oprzeć się każdej pogodzie i jednocześnie nie krępować ruchów, nie przeszkadzać w marszrucie. Cyr nie znosił podróży, nienawidził chodzić gdziekolwiek na piechotę, uznając to za stratę czasu i swych sił. On był badaczem, przyszłą gwiazdą kernowskiej nauki, nie musiał być wytrzymały ani zdolny do tego, by cały dzień maszerować, jeszcze niosąc na grzbiecie plecak. A już na pewno nie był stworzony do tego, by spędzać czas z nieznajomymi mu osobami, na dodatek tymi, które miały wraz z nim wykonywać jedną z wielce ważnych misji, zleconych przez dyrektora i mających na celu dać uczniom Akademii doświadczenie, którego nie dałyby im normalne lekcje.
Cyr prychnął.
Przebiegł wzrokiem kręcących się po placu ludzi, w końcu wychwycił charakterystyczną sylwetkę.
— Niski, chudy, różowy — powtórzył pod nosem słowa-klucze, które wywnioskował po tym, jak dyrektor opisał mu ucznia Corvine, który miał mu towarzyszyć. — Zgadza się.
Drugi chłopak zbliżał się do niego raźnym krokiem, twarz zdobił uśmiech zdolny stopić lodowiec, różowe włosy lśniły w porannym słońcu, blask igrał w pogodnych oczach. Podszedł na tyle blisko, że już miał coś powiedzieć, już usta rozchylały się, by powitać, gdy Cyr przerwał mu swym typowym, nieprzyjemnym tekstem.
— Umiesz coś przydatnego? — spytał rzeczowo, nie fatygując się nawet, by powiedzieć chociażby „Dzień dobry”.
Konkrety. Same konkrety, bo na inne rzeczy szkoda było czasu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz