Hanvil dzisiaj miał naprawdę dobry humor. Udało mu się upolować dwie sarny bez większego problemu, dzięki czemu zaoszczędził sobie trochę czasu. Na pewno go wykorzysta na zasłużony, a bardziej należny mu odpoczynek. Ostatnio dużo pomagał przy naprawie starego dachu sąsiadów i na sam widok ich chaty czuł zmęczenie.
Niecierpliwie już czekał, aż będzie mógł odsapnąć w swoim ulubionym fotelu z futrem nieyaka. Tylko zanieść jedną sarnę bratu i...
Usłyszał jakiś hałas. Odwrócił głowę, zajrzał w głąb wioski. Otworzył szeroko oczy, zamarł.
To, co zobaczył, przeraziło go bardziej niż nadciągająca lawina.
Widział jak jego syn, jego pierwszy, jedyny syn, Teava, rzuca się na innego chłopca z wioski i uderza go pięścią prosto w twarz. Będący na miejscu Uraen złapał kuzyna i próbował go odciągnąć, ale ostatecznie obaj zaczęli się na swój sposób siłować. Pozostali mieszkańcy wioski zbierali się wokół, obserwując całe to zdarzenie.
Hanvil nie mógł uwierzyć własnym oczom. Upuścił sarny na ziemię, dłonie mu drżały bardziej niż kiedykolwiek od zimna. Wykonał niepewny krok, później następny. Wreszcie zebrał w sobie na tyle siły, by ruszyć pędem w stronę zgromadzenia, wołając wniebogłosy:
– TEAVA!
– Co to ma znaczyć?!
Teava stał w środku chaty, wzrok miał spuszczony. Wpatrywał się to w podłogę, to na swoje buty, wszędzie, tylko nie w ojca. Nerwowo przygryzał dolną wargę dopóki nie poczuł w ustach metalicznego posmaku. Ręce mu drżały razem z całym ciałem. Był przerażony.
Uraen obserwował go z boku. Podniósł niepewnie wzrok na rodzica Teavy, przełknął głośno ślinę.
– Wujku, Teava... – zaczął.
– Uraen, wyjdź – zimniejszy niż lód głos mężczyzny rozszedł się po całej chacie. – Jesteś jego obrońcą?
Uraen otworzył usta, nic jednak nie powiedział. Spojrzał na Teavę. Powoli wyciągnął rękę, by położyć na ramieniu przyjaciela, lecz w połowie ją cofnął. Ostatecznie odwrócił się i wyszedł na zewnątrz, możliwie jak najciszej zamykając drzwi.
Choć matka siedziała na kanapie, nie odzywała się nawet słowem. Wiedziała, że zbyt wiele nie zdziała. Teava więc pozostał sam na sam z ojcem.
– Jak mogłeś uderzyć swojego rówieśnika? – usłyszał.
Za bardzo obawiał się wzroku rodzica, lecz skupiony był na jego głosie i nie mógł stwierdzić, czy ojciec był bardziej zły... czy zawiedziony.
– To nie tak jak myślisz, tata – wydukał ledwo słyszalnie.
– To jak było? Jak było? – Hanvil mocniej zaakcentował ostatnie pytanie.
– B-Bo on rzucał kamieniami w Cyana!
– I co?
Słysząc te słowa, Teava skamieniał. Uniósł wysoko brwi, chwilę później wolno podniósł głowę i spojrzał na twarz ojca. I co? – to była reakcja? Przecież to nie było ot rzucanie kamykami, żeby Cyan sobie aportował. To było rzucanie w niego! Teava nie zniósłby znęcania się nad lisem, który co nos podkrada dary dla śnieżnych duchów, a co dopiero nad jego towarzyszem, chowańcem! Przyjacielem!
– Rzucał kamieniami w Cyana! – powtórzył, żywo gestykulując. – Mojego Cyana!
Gdy oboje wymienili się spojrzeniami, Teava momentalnie spuścił głowę. Wiedział, że nie powinien spoglądać na ojca podczas kłótni, ani tym bardziej podnosić głosu, ale chciał obronić siebie. W końcu wierzył, że dobrze zrobił... Cóż, przemoc nigdy nie powinna być pierwszą akcją, ale Yatka sobie zasłużył!
Przygryzł dolną wargę.
– I to powód, żebyś zaatakował dzieciaka? – ojciec bezskutecznie próbował się powstrzymać przed podniesieniem tonu. – Cyan to duża bestia, jakiś tam kamień nic mu nie zrobi!
– A skąd wiesz? – Chłopak uciekł wzrokiem gdzieś na bok. – Może go to zabolało!
– Co nadal nie zezwala ci na bicie innych!
Teava już nie wytrzymał.
– To co miałem zrobić?! – zawołał, patrząc prosto w oczy rodzica. – Stać bezczynnie i czekać, aż tamten idiota się znudzi?!
– Teava.
– Czekać na cud od Opuli albo Noargeda?!
– Teava!
– A może podziękować...?!
– TEAVA!
Wydawało się, że krzyk Hanvila zagrzmiał w całym Rostwalk. W domu zaś tuż po nim zapadła grobowa cisza. Mężczyzna stał i spoglądał na syna, którego oczy groźnie połyskiwały. Mierzył wzrokiem chłopaka z góry na dół ze skrzyżowanymi na piersi rękami, dłonie mocno zaciskały się na ramionach, opuszki palców aż pobladły.
Teava z dobrą chwilę stał w bezruchu. W końcu jednak spuścił wzrok, blask jego lodowych oczu częściowo zanikł.
Hanvil wziął głęboki wdech.
– Może jesteś jeszcze za głupi i nie wiesz, ale z każdym, każdym, czynem wiążą się konsekwencje – powiedział twardo.
Pierwsze słowa bardzo zabolały chłopaka.
– Nawet takim w obronie...?
– Teava...!
– Już – usłyszeli wtem obaj.
Matka niemal w mgnieniu oka znalazła się tuż koło mężczyzny. Położyła delikatnie dłoń na jego ramieniu, na co tamten odwrócił głowę i spojrzał na nią, unosząc brwi.
– Spokojnie, Hanvil – mówiła kobieta. – Spokojnie. Oboje się niepotrzebnie nakręcacie. – Na moment spojrzała na syna. – Mały Teava tylko bronił Cyana...
– Eliena – przerwał jej mąż. – Nie pamiętasz? Osiem lat temu...
Usłyszawszy to, Eliena otworzyła usta, gdy wtem zastygła w miejscu. Stała tak przez chwilę, mierząc wzrokiem męża. Ostatecznie wydobyło się z niej jedynie ciche westchnięcie.
– Ale proszę, nie bądź dla niego zbyt surowy.
Hanvil skrzywił się, lecz wyglądał też na zmartwionego.
Teava ukradkiem spojrzał na rodziców.
Kopnął butem w ziemię przykrytą śniegiem, zacisnął dłonie na długim patyku, który trzymał, lecz w ostatniej chwili powstrzymał się przed złamaniem go na kolanie. Warknął niczym wściekły niedźwiedź, przełożył patyk do jednej ręki, by móc nim nawigować w terenie.
To jak bardzo się w nim gotowało było nie do pomyślenia. Wydawało się wręcz, że za chwilę rozpuści cały śnieg wokół. Nerwowo wymachiwał przed sobą patykiem, ktoś by się zastanawiał, czy orientuje się w otoczeniu, czy może jednak walczy z niewidzialnym przeciwnikiem. Gdy fragment gałęzi odbił się od czegoś, stanął w miejscu. Wymacał wolną ręką pieniek i na nim usiadł.
– Ach, ojciec ma zły dzień czy jak?! – jęknął głośno.
Mimo próśb matki rodzic postanowił być nieugięty i wymyślił, że Teava do zachodu słońca będzie pilnował stada nieyaków. I choć na początku sam Teava sobie pomyślał, że nie ma tragedii, usłyszał wtem, że musi to robić nie sam, a z Cyanem. Z Cyanem! On, ślepy, z Cyanem: przerośniętym lodowym psem z dwoma rzędami ostrych jak brzytwa zębów i mrożącym oddechem! A żeby było zabawniej, jak ucieknie mu choćby jeden nieyak to, zgodnie ze słowami ojca, nie wie, co go czeka!
– To jak wstęp do jeszcze gorszej kary! – Uderzył patykiem o śnieg. – Jak ja niby mam to zrobić?!
O dziwo miał wcześniej nadzieję, że pasterz Vick nie pozwoli na to i ojciec go po prostu zostawi w lesie na noc, ale dał się jakoś przekonać! Teava nie wiedział za bardzo jak, ale podejrzewał, że rodzic użył karty jestem zastępcą sołtysa i jakoś go namówił.
Los naprawdę był przeciwko niemu.
I jeszcze w to wszystko został wciągnięty Cyan.
Wstał, podszedł bliżej miejsca, z którego dobiegały odgłosy zwierząt.
– Cyan, bardzo cię przepraszam – zaczął przybitym głosem. – Ja nabałaganiłem, a ty też oberwałeś...
Zamilkł nagle. Stanął w kompletnej ciszy, zaczął dokładnie nasłuchiwać wszystkie dźwięki. Słyszał muczenie nieyaków, przez które przebijały się wesołe poburkiwania i niemal rytmiczne chrupanie śniegu uginającego się pod ciężarem dużego zwierzęcia. Zmrużył oczy (żeby lepiej słyszeć, o bogowie), zmarszczył brwi, gdy nagle otworzył szeroko usta.
Dosłownie wyobraźnią podłożył pod dźwięki obraz Cyana skaczącego między nieyakami w ten sam sposób co Szar, z którym Teava czasem się bawił.
– Ha – na chwilę zabrakło mu słów. – Cieszę się, że chociaż ty się dobrze bawisz – rzucił sarkastycznie w stronę Cyana.
Chowaniec nie zareagował, zbyt pochłonięty otaczaniem ściśniętej ze sobą grupy nieyaków, które nerwowo błądziły za nim wzrokiem.
Teava wrócił na pieniek. Podparł ręką brodę, nieznacznie się garbiąc, westchnął ciężko.
Siedział tak, nudząc się niemiłosiernie. Parę razy nawet przestał słuchać tego, co się wokół niego działo, zapominając, że jeśli choć jeden nieyak zniknie – co w tej całej sytuacji nie było dla niego trudne do przegapienia – ojciec najprawdopodobniej zrzuci go z urwiska albo zostawi wilkom na pożarcie. W pewnym momencie nawet ślepota zaczęła mu wyjątkowo przeszkadzać. Nie zamierzał jednak wołać Cyana.
Bał się konsekwencji.
– Hej... – usłyszał.
Wybity z zamyślenia wzdrygnął się nieco. Wyprostował się, zaczął nasłuchiwać stosunkowo lekkich kroków w śniegu.
– To ja, Uraen – oznajmił ten sam głos.
Uspokojony przytaknął.
Uraen podszedł do kuzyna, stanął tuż obok. Mimo, że nie powinien, postanowił przyjść, zobaczyć, co u przyjaciela. Martwił się o niego i widok przygnębionego Teavy wcale go nie rozweselił, ale chciał chociaż chwilę z nim pobyć, a nuż odrobinę poprawi jego humor.
Przyjrzał mu się z góry na dół, potem spojrzał na chodzącego koło nieyaków Cyana. Jakiś czas się w niego wpatrywał, aż w końcu rzekł:
– Nieyaki wydają się być trochę niepewne, ale Cyan je pilnuje. Może nie uciekną – dorzucił.
– Mam taką nadzieję – odparł ponuro Teava.
Między chłopcami nastała cisza. Teava kreślił coś patykiem w śniegu, podpierając głowę ręką, Uraen śledził wzrokiem jego ruchy.
– O, rysujesz nieyaka – zauważył po chwili. – Ma nierówne nogi...
Zamilkł nagle, zdając sobie z czegoś sprawę. Popatrzył na kuzyna, poczuł kroplę potu na swoim czole.
– O bogowie, przepra...! – Machnął niezgrabnie rękami w geście obronnym.
– Naprawdę? – przerwał mu wtem spokojnym tonem Teava. – Nie zauważyłem, dzięki.
– Hah, nie ma za, chwila, co?
Uraen otworzył szeroko oczy, zmierzył go wzrokiem. Młodszy z kuzynów zaczął patykiem poprawiać kończyny zwierzaka, starszy z niepewnością go nakierował.
Pasterz Vick szedł wydeptaną w śniegu ścieżką, spojrzał na znajdujących się w oddali obu chłopców. Widząc ich skupionych na bazgroleniu prychnął, krytycznie kręcąc głową. Przeniósł wzrok na stado nieyaków, z dobrą chwilę nad czymś się zastanawiał. Ostatecznie możliwie jak najciszej podszedł do znajdującego się najbliżej zwierzaka i uderzył go laską w bok. Próbował odgonić jednego nieyaka, żeby uciekł, lecz ku jego zaskoczeniu podbiegł do niego Cyan.
– Ach! – wyrwało się z ust mężczyzny.
Odskoczył kawałek w tył, tracąc równowagę i upadając w śnieg.
Chowaniec wykorzystał tę okazję, żeby stanąć między nim a nieyakiem. Popatrzył spod byka na pasterza, warknął ostrzegawczo.
Vick powoli wstał, otrzepał ubrania.
– Ech, nie możesz być głupią bestią – wymruczał pod nosem, podnosząc z ziemi laskę.
Spojrzał na Cyana, tamten prychnął.
– No, dobra, dobra! – rzucił niechętnie Vick. – Nic nie robię! Akurat teraz musisz być pożyteczny dla wioski. I tak nie przyszedłem tu siłować się z tobą – dodał.
Poprawił kurtkę, obrócił się na pięcie i cały ten czas obserwowany przez chowańca poszedł do chłopaków.
Uraen pierwszy zwrócił na niego uwagę. Wyprostował się, skrzyżował ręce na piersi, unosząc jedną brew.
– Co tu Vick robi? – zapytał nieprzyjaźnie. – Przyszedł nam zrujnować życie?
– To, że jesteś synem sołtysa nie znaczy, że możesz tak się wyrażać do starszych – odburknął Vick.
Spuścił wzrok na siedzącego na pieńku Teavę, który głowę miał skierowaną w jego stronę, lecz jego ślepe oczy wydawały się spoglądać gdzieś w dal.
Teava cały ten czas zastanawiał się, jaki motyw miał pasterz. Czyżby przyszedł zepsuć mu dzień swoją obecnością? A może próbował spłoszyć jednego z nieyaków, żeby gorsza kara spotkała małego zaklinacza? Cokolwiek to było, miał nadzieję, że możliwie jak najszybciej sobie pójdzie. Nie miał nastroju na rozmowę z nim, a emocje jeszcze całkiem z niego nie spłynęły, więc istniała szansa, że wybuchnie lub powie coś naprawdę nie na miejscu. A kolejnych kłopotów to on naprawdę wolał uniknąć.
Siedział w kompletnym bezruchu, niemal niecierpliwie czekając, aż pasterz coś powie. W końcu się doczekał.
– No dobra, zmiatajcie stąd – powiedział szorstko Vick. – Nie chcę widzieć przy nieyakach ani was, ani tego stwora. – Ruchem głowy wskazał Cyana w tle.
Okej, nie tego się Teava spodziewał. Otworzył szerzej oczy, próbując przestudiować w głowie słowa tamtego.
– Ale... – zaczął.
– Idź! – poganiał go Vick. – Zabieraj swoją bestię i idźcie stąd!
Chłopiec zamrugał parę razy.
– Huh? – Uniósł jedną brew. – Już wieczór? Już koniec?
– Nie, minęła godzina – zauważył Uraen.
Teava skierował głowę w jego stronę, potem z powrotem w kierunku pasterza. Nie miał pojęcia, co się właśnie działo.
– To czemu...?
– Twój ojciec odwołał karę. – Vick podparł ręką biodro, przewrócił oczami. – Zadowolony? To idź!
Chłopcy trwali z dobrą chwilę w bezruchu, wpatrując się (to znaczy tak technicznie tylko jeden z nich) w mężczyznę jak w obrazek. Pierwszy zareagował Uraen. Przestąpił z nogi na nogę, wziął głęboki wdech.
– Nie ufam – stwierdził pewnie. – Na pewno coś kombinuje.
– Co? – oburzył się Vick. – Ja?
Kuzyni równocześnie przytaknęli.
W odpowiedzi pasterz prychnął, nie wierząc w to, co właśnie zobaczył. Pokręcił głową, podparł wolną ręką czoło.
Rozejrzał się wokół, gdy wtem uniósł brwi.
– O, zastępco! – zawołał. – Zabieraj ich jak już nie muszą tu siedzieć! – Końcem laski wskazał chłopaków.
Uraen odwrócił głowę w tym samym kierunku, gdy nagle otworzył szeroko oczy.
– Teava, to wujek Hanvil! – Szturchnął ramieniem kuzyna.
Słysząc to, Teava wstał niemal jak wystrzelony z procy.
Niemożliwe...
– Teava, Uraen, chodźcie już! – usłyszał bardzo znajomy głos.
Zamarł.
A jednak.
– Waaah, Teava, jesteś wolny! – zawołał wtem wesoło Uraen.
Rzucił się na przyjaciela, mocno przytulił go do siebie. Zaczął skakać z nim radośnie, śmiejąc się, jakby to on właśnie uniknął kary.
Teava na początku nie mógł ogarnąć co się stało. Ojciec nie był typem osoby, która łatwo odpuszczała, więc zniesienie kary było dla niego trochę podejrzane. A może tylko mu się tak wydawało? Zamiast wysnuwać pochopne wnioski powinien się cieszyć, że nie musi resztę dnia siedzieć z nieyakami.
Uśmiechnął się lekko, lecz wtem w jego oczy niespodziewanie uderzyło światło. Skrzywił się mocno, zamrugał parę razy. Podniósł odrobinę powieki, rozejrzał się dokoła.
– Cyan, daj znak jak sam wracasz – jęknął.
Obrócił się, spojrzał na stojącego kawałek dalej ojca. O dziwo przy nim był stary Kaedrick. Chłopiec zmarszczył brwi.
Hanvil obserwował radujących się chłopaków, odetchnął. Podparł rękami biodra. Od razu cieplej mu się zrobiło na sercu, gdy zobaczył ich szczęśliwych. Nie mógł patrzeć na to, jak bardzo obaj byli zdołowani. Aż miał gdzieś w głębi duszy poczucie, że to on tak naprawdę zawinił.
– Teava to naprawdę dobry dzieciak – usłyszał. – Bez powodu nie skrzywdziłby nawet muchy.
Odwrócił lekko głowę, popatrzył na starego Kaedricka, który z uśmiechem na twarzy opierał się o swoją laskę.
– Naprawdę się przeraziłem, gdy uderzył tamtego dzieciaka – przyznał Hanvil.
– Rozumiem, rozumiem – odparł lekko starzec. – Aczkolwiek popełniłeś błąd, zapominając swoje własne słowa. W końcu w przysiędze złożyłeś, że nie pozwolisz, żeby twój syn zranił kogoś bezpodstawnie – podkreślił ostatnie słowo. – Teava miał całkiem dobry powód. Nie wolno tak po prostu krzywdzić żadnych żywych stworzeń.
Hanvil rozluźnił ramiona, westchnął.
– Jestem beznadziejnym ojcem. Ty jakoś zapamiętałeś moją przysięgę co do słowa, a ja nie...
– Hanvil – rzekł ciepło Kaedrick, kładąc dłoń na ramieniu tamtego. – Każdy rodzic popełnia błędy. Ale dopóki się na nich uczysz, nie jesteś wcale taki zły. A od tego są mieszkańcy wioski, żeby sobie wzajemnie pomagać, prawda?
Poklepał go po plecach, po czym ruszył w kierunku swojego domu.
Hanvil odprowadził go wzrokiem, później powrócił nim na chłopaków. Obserwował jak Uraen żywo gestykuluje, coś opisując małemu Teavie.
– Wybacz, synu, obiecuję poprawę – powiedział cicho do siebie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz