Przyznam, że nieco się zdziwiłem tym, jak szybko dziewczynka się do mnie przyzwyczaiła. To znaczy – jak szybko z jej sylwetki zniknęła ta niepewność i obawa, która tak często towarzyszyła tym, którzy pierwszy raz mnie widzieli. Wiedziałem, jak wyglądam i świadomie nie chowałem żadnych elementów mojej smoczej proweniencji, po prostu godząc się na to, że ktokolwiek mnie spotka pewnie będzie czuł się co najmniej niekomfortowo. Dzieci różnie na mnie reagowały – niektóre pokazywały mnie palcami na ulicy, inne zaczynały ryczeć i uciekały, żeby schować się za matczyną spódnicą, a jeszcze inne, te odważniejsze, łaziły za mną i konspiracyjnym szeptem wymieniały jakieś uwagi z resztą swojej paczki.
Do wszystkiego tego byłem przyzwyczajony i nie winiłem dzieci za to, jak podchodzą do tego, co wydaje im się nowe, straszne albo inne. Wiadomo, w takich sytuacjach winić można było tylko rodziców, że nie wychowali pociech jak należy.
Dlatego też moje zdziwienie zachowaniem nieznajomej mi dziewczynki było bardzo pozytywne, zaś uśmiech na mojej twarzy szybko zyskał na naturalności.
— Jesteś bardzo dzielna, że tak od razu chcesz ze mną latać – większość nie jest aż tak odważna — powiedziałem ze śmiechem. — Ale wydaje mi się, że czegoś nam tutaj brakuje. Nadal nie wiem, jak masz na imię. Ja jestem Bastian — przedstawiłem się.
~ Winny — rozbrzmiało w mojej głowie.
Skoro powitania i przedstawienie się mieliśmy już za sobą, można było przejść do latania. W tamtym momencie nie przyszło mi do głowy, jak na coś takiego mogliby zareagować rodzice lub opiekunowie Winny. Wiadomo, to nie brzmi zbyt dobrze, jeśli młoda latorośl poznaje jakiegoś przypadkowego półsmoka w leśnej głuszy, a potem radośnie postanawia wybrać się z nim na podniebną „przejażdżkę". Ukucnąłem, wyciągnąłem ręce. Winny podeszła, złapała się mnie za przód koszulki. A potem wziąłem ją na ręce i wyprostowałem się.
— Nie martw się i nic się nie bój. Będę cię przez cały czas mocno trzymał i na pewno nic ci się nie stanie.
Winny skinęła głową, jej oczy rozbłysły śmiechem i tą dziecięcą ekscytacją.
~ Wiem. Lećmy już.
Odpowiedziałem jej uśmiechem, ugiąłem kolana i rozłożyłem skrzydła. A potem wybiłem się w górę, trawiasta polana uciekła mi spod nóg.
Pamiętałem ten moment, kiedy w końcu dorosłem na tyle, by pierwszy raz naprawdę oderwać się od ziemi. Oczywiście, że od chwili, gdy tylko wyrosły mi skrzydła, usiłowałem od razu latać - im wyżej, tym lepiej. Im szybciej, tym fajniej. Rzecz jasna z małymi, dziecięcymi skrzydełkami, które ledwo co trzepotały, byłem w stanie co najwyżej trochę dalej skoczyć, nie dało się tego nazwać lotem, szybowaniem, ani niczym podobnym. Ale nie ustawałem w próbach, mając w sercu tą naturalną potrzebę sięgnięcia dłonią chmur. I w końcu, pewnego dnia, gdy pogoda okazała się dobra a wiatr wiał, pozwalając ptakom szybować wśród prądów powietrza, oderwałem się od ziemi naprawdę.
Mojej euforii nie było końca, a to, co działo się w moim sercu, nie dało się ująć w żadne słowa. Żar szczęścia wypełniał mnie od środka, krążył w żyłach jak adrenalina, ale mocniejsza, intensywniejsza, bardziej upojna. Może było to częścią smoczej natury, a może gdzieś w głębi duszy każdy pragnął tego niemożliwego do pomylenia z niczym innym uczucia wolności, jakie dawały skrzydła?
Początkowo Winny zacisnęła drobne dłonie na mojej koszulce, gdy przyspieszenie mocniej wgniotło ją w moje ramiona, a pęd powietrza rozwiał włosy. Ale zaraz wszystko się uspokoiło, wyrównałem lot. Wiedziałem, że nagłe zmiany wysokości potrafią sprawić, że komuś zrobi się niedobrze, a chciałem oszczędzić tego dziewczynce. Kontrolnie zerknąłem na nią, jak sobie radzi.
Jej oczy były szeroko otwarte, ale to nie strach je tak rozszerzał. Na ich dnie błyszczała mieszanka zachwytu i podekscytowania, szczęścia i zaciekawienia. Winny przez chwilę błądziła wzrokiem po wszystkim wokół, jakby nie będąc pewną, co najbardziej ją interesuje. Patrzyła na drzewa i na polanę, na niknący w perspektywie strumień, potem na chmur i niebo, na widoczne na horyzoncie budynki, na odległe wzgórza, potem na moje skrzydła, przecinające miarowo powietrze.
Dotyk jej myśli przepłynął turbulentną falą przez mój umysł, nim ułożył się w koherentne słowa.
~ Tam! Polećmy tam! — usłyszałem w swojej głowie w momencie, gdy jedna z dłoni oderwała się od mojej koszuli i wskazała w stronę lśniącego w oddali jeziora.
Roześmiałem się, skorygowałem delikatnie kurs, przechyliłem się w powietrzu. Winny zakołysała się w moich ramionach, ale trzymałem ją mocno, była całkowicie bezpieczna. Jezioro błyskawicznie się zbliżało, ja zaś obniżyłem lot, sfrunąłem niemalże nad samą taflę. Mknąłem tuż nad srebrzystą powierzchnią, pozwalając drobnym zmarszczkom na wodzie rozpłynąć się w przyspieszeniu, a chmurom odbijać jak w lustrze. A potem opuściłem lekko stopę, czubek buta musnął powierzchnię, wzbijając fontannę drobnych kropelek. Nim jakakolwiek zdążyła nas sięgnąć, poderwałem się znów w górę.
~ Teraz tam! — Winny znów wskazała palcem, ja zaś znów się roześmiałem i poszybowałem w tamtym kierunku.
Chmury zdawały się być coraz bliżej i bliżej, niemalże na wyciągnięcie ręki. Postrzępione krawędzie przypominały kłęby waty cukrowej, kojarzyły się ze szczęściem i beztroską. Gorący, słoneczny żar przegrywał z pędem powietrza, a jego ognista moc się nas nie imała. Winny znów wskazała dłonią, ja zaś znów zmieniłem kurs, niosąc ją tam, gdzie dziewczynka sobie tego życzyła. Nasza zabawa trwała i trwała, ja zaś nie czułem nawet zmęczenia, gdy wiatr sam niósł mnie tam, gdzie tego chciałem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz