Jakby mnie ktoś kiedyś spytał, czy będzie ze mnie dobra niania, to powiedziałbym mu, żeby się wziął i puknął w głowę. W porządku, zawsze lubiłem dzieci. Nigdy nie byłem tym typem, który uważałby je za nieznośne, irytujące, zasmarkane, odstręczające, czy coś podobnego. Ale nie powiedziałbym, żeby zajmowanie się dzieckiem było dla mnie hm… jakąś rzeczywistą perspektywą.
A jednak – kiedy Javier spytał, czy zajmowałbym się trochę Winny, zupełnie naturalnie stwierdziłem, że czemu nie? Polataliśmy razem, zaś Winny sprawiała wrażenie grzecznej, dobrze wychowanej i ogólnie – o dobrym sercu. Gdzieś w głębi ducha czułem, że chyba próbuję odbić sobie brak młodszego rodzeństwa, które zawsze chciałem mieć, ale jakoś tak mi się nie zdarzyło, szybko jednak odsunąłem od siebie te myśli. To wcale nie było tak, że jak byłem smarkiem, to maglowałem mamę, żeby poszła na targ kupić mi młodszą siostrę, a potem byłem niepocieszony, że to-tak-nie-działa.
Sama akcja z łapaniem za ogon była dla mnie krępująca — nie byłem jakiś nie wiadomo jak niedotykalski, ale jednak Javiera widziałem pierwszy raz w życiu i sam też nie wiedziałem, jakim był człowiekiem. Obecność Winny oczywiście łagodziła obyczaje, ale to nie było tak, że mogłem sobie pogłaskać obcego chłopaka jak jakieś oswojone zwierzątko.
— Tak, miękki — mruknąłem, uśmiechając się słabo, nie poruszając nawet dłonią trzymającą ogon.
Winny zdawała się zadowolona ze swego działania — doprawdy, trudno czasem zrozumieć, co przebiega przez umysł dziecka. Ale pozwoliła mi w końcu puścić ogon ledwie poznanego chłopaka, co przyjąłem z niejaką ulgą. Zacząłem się za to zastanawiać, jak to się stało, że ze spokojnego treningu w odosobnieniu wyszło nagle aż tyle rzeczy?
Od niespodziewanego spotkania z Winny i Javierem minęło już trochę czasu. Od czasu do czasu wpadałem, żeby pobawić się z dziewczynką i nawet przyzwyczaiłem się już do tego, że komunikuje się tylko telepatycznie. Brzmiało to może trochę dziwnie, że małe dziecko to telepata, ale cóż – powiedzmy, że w Kernow nietrudno było znaleźć dziwniejsze rzeczy.
Akurat było popołudnie – słońce świeciło dość intensywnie, lato trwało w pełni, a te parę dni ochłodzenia, które dało wszystkim nieco oddechu, szybko odeszło w zapomnienie. Ja zaś szedłem uliczkami miasta, niosąc w garści zakupy. U mego boku – nie kto inny, tylko ta niewyrośnięta krewetka, Hiromaru, oraz jego mikroskopijny demon, Isagomushi.
— Słuchaj, mały… — zacząłem.
— Nie jestem mały — burknął zaklinacz.
— Słuchaj, knypie…
— Nie jestem knypem!
— … krasnalu?
— Bastian!
Hiro chyba szturchnął mnie w żebra, ale ledwo to poczułem. Parsknąłem śmiechem, drugi chłopak zaraz do mnie dołączył. Gdy już się wyśmialiśmy, wróciłem do tematu:
— W każdym razie – jest sprawa. Znasz jakieś dobre zabawy z dzieciakami? Takie no… w miarę bezpieczne, ale na świeżym powietrzu i w ogóle?
Hiromaru rzucił mi zdziwione spojrzenie.
— Czemu pytasz?
Wyciągnąłem z torby dopiero co kupionego bajgla, ugryzłem kawał.
— Bo mam takiego dzieciaka do zabawiania — odpowiedziałem z pełnymi ustami, sypiąc nieco okruszkami. — A większość zabaw, co ja znam, to jest taka no… mało bezpieczna.
Hiromaru rzucił mi zaniepokojone spojrzenie.
— To co ty robiłeś jako dziecko?
— Lałem inne dzieci albo rąbałem drewno na opał.
— Azeberg to stan umysłu — westchnął chłopak. — Ale niech będzie, nie mogę skazywać jakiegoś biednego dziecka na to, żeby musiało rąbać drewno. Jak byłem mały, to mieliśmy takie zabawy…
Piłka poleciała w górę, odbita przez Winny lekką rakietką. Sam ją kleciłem, więc była nieco toporna, ale dziewczyna bez problemu się do niej przyzwyczaiła i teraz świetnie się razem bawiliśmy. Do tego była jeszcze piłka – niewielka, lekka, w intensywnie żółtym kolorze. Początkowo kolor mi się nie podobał, ale innego barwnika nie miałem i trzeba było sobie jakoś radzić. Dopiero potem przyszło mi do głowy, że to w sumie dobrze – jak nam ta piłka gdzieś poleciała, to potem łatwo było ją znaleźć, więc się nie gubiła.
Skupiłem wzrok na piłce, podbiegłem, a potem zamachnąłem się własną rakietką, odbijając ją lekko w stronę dziewczynki.
W sumie to było to dobre ćwiczenie. Winny, będąc małym dzieckiem, odbijała piłkę gdziekolwiek – żółta kulka leciała po najbardziej nieprawdopodobnych trajektoriach, ja zaś musiałem szybko reagować i biegać najszybciej, jak potrafiłem, by piłka nie dotknęła ziemi, bo wtedy była skucha. I jak już ją odbijałem, to oczywiście nie mogłem tego zrobić w totalnie losowym kierunku, wtedy Winny nie miałaby z nią szans. Moje uderzenie musiało być precyzyjnie wymierzone i takie, żeby dziewczynce łatwo było znów odbić piłkę, posłać ją na drugi koniec polany. Aż dziw bierze, że z prostej gry wymyślonej przez Hiromaru można było wycisnąć taki dobry trening.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz