Syknąłem, kiedy moje kolano postanowiło dokonać kolejnego czołowego zderzenia z twardym lodem, którego nie zdążyłem w porę wycofać mocą. Powietrze uciekło z moich płuc i przez chwilę wstrzymywałem oddech ze zmarszczonym czołem i zamkniętymi oczami. Pierwszy i na pewno jedyny upadek na ten dzień, a musiałem walnąć akurat w dokładnie to samo miejsce, co w poprzedni dzień.
Westchnąłem, kiedy do mojego mózgu dotarło, że muszę dać sobie odpocząć. Usiadłem na skraju tafli zamrożonej wody i rozpocząłem zmianę obuwia. Myśli o bólu były przekreślane tymi o widoku kończącego na dziś obieg słońca. Patrząc, jak ciepłe kolory mieszają się na niebie stwierdziłem, że widowisko nie jest niczym niezwykłym. W końcu mój wzrok zwrócił się do pulsującego kolana.
Zrozumiałem, że nie wiedziałem nawet, dlaczego upadłem. Pierwszą reakcją mojego procesu myślowego była chęć zawołania trenera, a drugą niekomfortowe uczucie w sercu. Nie miałem nikogo, kto mógłby mi pomóc w zrozumieniu własnych porażek, przez które przecież znalazłem się w jednym pokoju z Darumą. Przez jakiś czas patrzyłem sobie na ręce, lekko przekręcając je, mentalnie notując sposób padania na nie resztki blasku chowającej się za horyzontem gwiazdy. Miałem wrażenie, że w brzuch wbito mi nóż, kiedy zrozumiałem, że nie doceniałem tamtej jednej osoby, która chciała dla mnie dobrze. Odwróciłem głowę w stronę szkoły, w której czułem się zwyczajnie uwięziony. Jak długo miałem tam siedzieć? Moje pięści mimowolnie się zacisnęły, a ja poczułem narastającą we mnie złość. Byłem wściekły na moich rodziców, którzy nie tylko wysłali mnie do tej klatki bez wyjścia, ale też nigdy nie wspierali mnie tak, jak mój trener, który powinien być mi prawie obcy. Pożałują tego. Nie zauważyłem nawet, kiedy powierzchnia zajmowana przez lód zaczęła się zwiększać. Kryształki przechodzące przez tkanki delikatnych roślin gwałtownie się rozrastały.
Oplotłem ramiona wokół kolan i schowałem w nich głowę, próbując przetworzyć napierające na mój umysł myśli. Czułem, jak dźgały one mnie i pobudzały przeróżne negatywne emocje. Całe moje ciało próbowało przyjąć taką postawę, by zajmować jak najmniej miejsca, zamykając się w sobie bardzo szczelnie tak, jakbym bardzo nie chciał wypuścić żadnej ze spostrzegawczych uwag mojego mózgu do otoczenia. Nikt i tak nie chce wiedzieć. Po moich policzkach powoli zaczęły spływać łzy.
Zacisnąłem oczy, kiedy do głowy dostał się mój współlokator i jego wyczyny na lekcji teorii. Był mądry. Lepszy ode mnie. Pewnie takiego syna woleliby mieć moi rodzice. Daruma był wszystkim, o czym marzyli. Nie chcieli mnie nigdy. Nikt nie chciał. Ciężar spoczywający na moich ramionach rósł, wciągając mnie w otchłań serca pełnego luster reflektujących do mnie własne zimno, a także dłoni zaciskających się na gardle pozbawiając powietrza. W boki czułem wbijane mi sztylety, okrutnie przekręcane przez własny, zdradziecki mózg. Moje dłonie zacisnęły się na tkaninie koszuli, od razu zamrażając ją i przyklejając do skóry. Przydługie paznokcie wbiły się w ramię. Mocno.
- Kurwa! - z bólem i dźwiękiem roztrzaskujących się kryształów, gwałtownie oderwałem ręce od rękawów, nieświadomie zrywając z nich kawałki zamrożonej skóry. Podniosłem się, stając na śliskiej powierzchni. Mimo wiosny, otoczenie pokryte było lodem, w którego byłem centrum. Wzrok skierowałem pod siebie, gdzie przywitało mnie własne, żałosne odbicie. Nikt nie będzie nazywał mnie żałosnym. Czerwona, rozzłoszczona twarz z trzaskiem zaczęła się rozpadać, łącznie z resztą kryształów przeplatających wszystkie tkanki roślin w promieniu kilku metrów. Kilka sekund wystarczyło, żeby nie istniało wokół mnie nic oprócz ukochanego lodu. Zniszczyłem zarówno i delikatne, wiosenne kwiatki, jak i jedno z silnych drzew. Nie zostało nic, oprócz mnie. Poczułem ciche zadowolenie. Było tak, jak powinno być. Tylko ja. Na moje usta w końcu zawitał trzęsący się, niestabilny uśmiech.
Z powietrza powoli opadały kryształki, które wcześniej tworzyły mgłę. Coś czerwonego zauważyłem przy zwłokach drzewa.
Przede mną na zmrożonym podłożu leżało truchło wiewiórki, z wnętrznościami na widoku. Zawężone źrenice i szeroko otworzone, wypełnione łzami oczy skierowałem na bok, a jedna z moich dłoni zakryła moje usta. Zabiłem ją. Automatycznie zacząłem się cofać, a lodu z każdą chwilą ubywało. Nagle w moje nozdrza uderzył metaliczny zapach. Mój oddech przyśpieszył, kiedy na swoich dłoniach zobaczyłem krew. Wzrok szybko przeskakiwał między dwoma czerwonymi punktami. Całe moje ciało trzęsło się w strachu i realizacji własnej okrutności. Minęła wieczność, kiedy w końcu moje nogi dały mi się ruszyć. Najszybciej jak mogłem zmierzałem w stronę akademika, a bardziej jedynej osoby, którą w nim znałem. Słońce nie miało jak pomóc mi w drodze, bo jedyne, co spoglądało na mnie z politowaniem z nieba był księżyc. Dotarłem w końcu do akademika. Z hałasem wpadłem do pokoju, w którym światło było już zgaszone.
- Daruma! Pomocy! - wydarłem się głośno, szukając go po ciemku rękoma, by w końcu paść na kolana, znaleźć jego łóżko, a także ramiona i wymazać go krwią. Wstrzymywałem swój nieregularny oddech. Znikąd pojawiło się światło, a ja odsunąłem się od centaura i gwałtownie wypchnąłem przed siebie dłonie, pokazując mu ściekająca po nich czerwoną ciecz.
Zrozumiałem, że nie wiedziałem nawet, dlaczego upadłem. Pierwszą reakcją mojego procesu myślowego była chęć zawołania trenera, a drugą niekomfortowe uczucie w sercu. Nie miałem nikogo, kto mógłby mi pomóc w zrozumieniu własnych porażek, przez które przecież znalazłem się w jednym pokoju z Darumą. Przez jakiś czas patrzyłem sobie na ręce, lekko przekręcając je, mentalnie notując sposób padania na nie resztki blasku chowającej się za horyzontem gwiazdy. Miałem wrażenie, że w brzuch wbito mi nóż, kiedy zrozumiałem, że nie doceniałem tamtej jednej osoby, która chciała dla mnie dobrze. Odwróciłem głowę w stronę szkoły, w której czułem się zwyczajnie uwięziony. Jak długo miałem tam siedzieć? Moje pięści mimowolnie się zacisnęły, a ja poczułem narastającą we mnie złość. Byłem wściekły na moich rodziców, którzy nie tylko wysłali mnie do tej klatki bez wyjścia, ale też nigdy nie wspierali mnie tak, jak mój trener, który powinien być mi prawie obcy. Pożałują tego. Nie zauważyłem nawet, kiedy powierzchnia zajmowana przez lód zaczęła się zwiększać. Kryształki przechodzące przez tkanki delikatnych roślin gwałtownie się rozrastały.
Oplotłem ramiona wokół kolan i schowałem w nich głowę, próbując przetworzyć napierające na mój umysł myśli. Czułem, jak dźgały one mnie i pobudzały przeróżne negatywne emocje. Całe moje ciało próbowało przyjąć taką postawę, by zajmować jak najmniej miejsca, zamykając się w sobie bardzo szczelnie tak, jakbym bardzo nie chciał wypuścić żadnej ze spostrzegawczych uwag mojego mózgu do otoczenia. Nikt i tak nie chce wiedzieć. Po moich policzkach powoli zaczęły spływać łzy.
Zacisnąłem oczy, kiedy do głowy dostał się mój współlokator i jego wyczyny na lekcji teorii. Był mądry. Lepszy ode mnie. Pewnie takiego syna woleliby mieć moi rodzice. Daruma był wszystkim, o czym marzyli. Nie chcieli mnie nigdy. Nikt nie chciał. Ciężar spoczywający na moich ramionach rósł, wciągając mnie w otchłań serca pełnego luster reflektujących do mnie własne zimno, a także dłoni zaciskających się na gardle pozbawiając powietrza. W boki czułem wbijane mi sztylety, okrutnie przekręcane przez własny, zdradziecki mózg. Moje dłonie zacisnęły się na tkaninie koszuli, od razu zamrażając ją i przyklejając do skóry. Przydługie paznokcie wbiły się w ramię. Mocno.
- Kurwa! - z bólem i dźwiękiem roztrzaskujących się kryształów, gwałtownie oderwałem ręce od rękawów, nieświadomie zrywając z nich kawałki zamrożonej skóry. Podniosłem się, stając na śliskiej powierzchni. Mimo wiosny, otoczenie pokryte było lodem, w którego byłem centrum. Wzrok skierowałem pod siebie, gdzie przywitało mnie własne, żałosne odbicie. Nikt nie będzie nazywał mnie żałosnym. Czerwona, rozzłoszczona twarz z trzaskiem zaczęła się rozpadać, łącznie z resztą kryształów przeplatających wszystkie tkanki roślin w promieniu kilku metrów. Kilka sekund wystarczyło, żeby nie istniało wokół mnie nic oprócz ukochanego lodu. Zniszczyłem zarówno i delikatne, wiosenne kwiatki, jak i jedno z silnych drzew. Nie zostało nic, oprócz mnie. Poczułem ciche zadowolenie. Było tak, jak powinno być. Tylko ja. Na moje usta w końcu zawitał trzęsący się, niestabilny uśmiech.
Z powietrza powoli opadały kryształki, które wcześniej tworzyły mgłę. Coś czerwonego zauważyłem przy zwłokach drzewa.
Przede mną na zmrożonym podłożu leżało truchło wiewiórki, z wnętrznościami na widoku. Zawężone źrenice i szeroko otworzone, wypełnione łzami oczy skierowałem na bok, a jedna z moich dłoni zakryła moje usta. Zabiłem ją. Automatycznie zacząłem się cofać, a lodu z każdą chwilą ubywało. Nagle w moje nozdrza uderzył metaliczny zapach. Mój oddech przyśpieszył, kiedy na swoich dłoniach zobaczyłem krew. Wzrok szybko przeskakiwał między dwoma czerwonymi punktami. Całe moje ciało trzęsło się w strachu i realizacji własnej okrutności. Minęła wieczność, kiedy w końcu moje nogi dały mi się ruszyć. Najszybciej jak mogłem zmierzałem w stronę akademika, a bardziej jedynej osoby, którą w nim znałem. Słońce nie miało jak pomóc mi w drodze, bo jedyne, co spoglądało na mnie z politowaniem z nieba był księżyc. Dotarłem w końcu do akademika. Z hałasem wpadłem do pokoju, w którym światło było już zgaszone.
- Daruma! Pomocy! - wydarłem się głośno, szukając go po ciemku rękoma, by w końcu paść na kolana, znaleźć jego łóżko, a także ramiona i wymazać go krwią. Wstrzymywałem swój nieregularny oddech. Znikąd pojawiło się światło, a ja odsunąłem się od centaura i gwałtownie wypchnąłem przed siebie dłonie, pokazując mu ściekająca po nich czerwoną ciecz.
Daruma?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz