Nie wiem, ile będzie części, ale z kilka na pewno, bo chcę jego historię ładnie opisać, a też się wciągnęłam, przyznam bez bicia...
Gdzieś w głębi Azebergu, niedaleko jednego z najwyższych szczytów, leżała wieś Rostwalk. Na pierwszy rzut oka nie wyróżniała się niczym szczególnym; ot wioska jak wiele innych. Położona na wschodnim zboczu mogła się pochwalić ładnym widokiem na wschodzące słońce. Niestety już popołudniu chowało się ono za górą, której cień ogarniał całą okolicę... i tyle było z kąpania się w ciepłych promieniach.
W najwyższym punkcie wioski znajdował się dom sołtysa, który z okna swojego pokoju miał idealny widok na pozostałe budynki. Obok niego zaś, trochę niżej dom swój postawił jego brat. I przy nim dzisiaj zebrało się dużo osób.
Wieśniacy niecierpliwie wpatrywali się w ciemne drewniane drzwi, szepcąc raz po raz do siebie nawzajem. W oczach każdego bez problemu dało się dostrzec ogromną wręcz ciekawość. A dlaczego się tu zgromadzili?
Drzwi powoli się otworzyły, a zza nich wyłoniła się młoda para, kończąc czekanie pozostałych. Mężczyzna swym silnym ramieniem łagodnie oplatał kobietę trzymającą w rękach małe zawiniątko. Powoli podeszli do reszty, najbliżej znajdujący się wieśniacy wykonali kilka kroków w ich stronę, by być jeszcze bliżej.
Para zatrzymała się, kobieta delikatnym ruchem podniosła kawałek chusty, odsłaniając wtuloną w jej pierś główkę niemowlęcia.
– Oficjalnie zostaliśmy rodzicami! – zawołał dumnie ojciec dziecka.
Okrzyk radości i gratulacji rozległ się na całą wioskę, a może i nawet jej okolice.
Narodziny dziecka wszyscy hucznie celebrowali, jak to było w zwyczaju. Nowego członka Rostwalk ochrzczono dźwięcznym imieniem Teava, oznaczającym w starym języku tańczący w mroku płomień. Odbyła się wielka uczta, przyrządzono najlepsze dania. Oczywiście, nie mogło zabraknąć alkoholu, który w zimowe dni jeszcze bardziej rozgrzewał organizm.
W pierwszym tygodniu od narodzin rodzice uważnie wypatrywali znaku od bogów, który ukazałby im los czekający ich dziecko. Pojawił się on trzeciego dnia: z samego ranka ojciec na ganku zastał śpiącego lisa, który wyczuwszy jego obecność zerwał się na równe łapy i uciekł w głąb lasu. Oznaczało to tyle, że jego syn na swej drodze napotka coś, co dotychczas nie trafiło się nikomu z wioski, coś bardzo dobrego. Znak ten bardzo uszczęśliwił świeżo upieczonych rodziców, wydawać się mogło nawet, że bardziej niż same narodziny dziecka.
Młoda kobieta siedziała w bujanym fotelu i kołysała maleńką kruszynkę. Swymi pięknymi, smukłymi dłońmi delikatnie gładziła niemowlę po głowie. Był już wieczór, słońce dawno schowało się, a że góra dodatkowo rzucała długi cień, w wiosce panował mrok. Okolica była cicha, wszyscy spędzali czas w domu, odpoczywając przy kominku lub wykonując drobne prace. Nawet w lesie było wyjątkowo spokojnie.
Kobieta mierzyła wzrokiem swoje dziecko. Choć minęło już całkiem sporo dni od narodzin, nadal nie mogła się na nie napatrzeć. Po prostu dla niej było jak największy skarb, najpiękniejsza z lodowych rzeźb co roku konkurujących między sobą w Kyndale. Uśmiechnęła się lekko, ponownie pogładziła główkę, gdy nagle powieki malca zaczęły się ruszać. Widok ten zaskoczył ją.
– Hanvil, kochanie! – zawołała, wstając szybko. – Kochanie!
– Co się dzieje? – spytał czule jej mąż, wybiegając z jednego z pokojów.
– Szybko, chodź, otwiera swoje oczy po raz pierwszy!
Na te słowa mężczyzna w mgnieniu oka znalazł się tuż obok kobiety. To było dla nich wielkie wydarzenie, ponieważ, w przeciwieństwie do innych dzieci, ich synek przez dość spory czas nie otwierał wcale oczu. Aż ojciec zaczął żartować, że nasz syn to chyba nie chce wiedzieć, w jakim świecie przyszło mu żyć.
Obydwoje teraz tak stali i z wyczekiwaniem wpatrywali się w niemowlę, którego powieki drgały przez dobrą chwilę, aż wreszcie powoli podniosły się. Rodzice pełni zauroczenia spojrzeli w jego oczy...
I oboje zamarli.
Potrzebowali porządnych kilku minut, zanim zrozumieli, że to, co widzieli, nie było zwidami – w końcu jak, oboje mieli mieć te same halucynacje? Stali na środku pokoju, żaden z nich nie wiedział zbytnio, co powiedzieć ani chociażby jak zareagować na to, co ujrzeli. Ojciec jeszcze raz zmierzył dokładnie wzrokiem zimne, niebieskie, lekko świecące dyski otoczone niemożliwą do ogarnięcia czernią, dwie lodowe gwiazdy na nocnym niebie.
– Cóż... – zaczął, głos miał niepewny. – No po mnie to on nie ma oczu.
Małe wioski miały to do siebie, że wszelkie informacje rozchodziły się w zawrotnym tempie. Komuś uciekł na moment nieyak i już cała wieś o tym wiedziała. To była więc tylko kwestia czasu jak wszyscy odkryli, że dziecko zastępcy (i brata) sołtysa miało oczy... cóż, przynajmniej niecodzienne.
Przed południem następnego dnia pod domem Hanvila i jego żony Elieny zebrali się niemal wszyscy mieszkańcy. Widok był podobny do tego, kiedy do ich skromnej wsi zawitało nowe życie, ale różnica była łatwo dostrzegalna. Na twarzach nie gościła radość, a przez pewną ciekawość przebijały się obawy, a nawet strach. Żadne usta nie potrafiły wykrzywić się w uśmiechu; kąciki wręcz wydawały się być ciągnięte w dół przez nieludzką siłę.
Hanvil położył swe męskie i żylaste dłonie na ramionach Elieny.
– Zostań, kochanie – rzekł spokojnym, ciepłym tonem, jego głos przyjemnie musnął uszy kobiety, która jednak mimo to nie potrafiła zachować spokoju.
Otworzył drzwi i wyszedł na ganek, by stawić czoła ogarniętym przez obawy wieśniakom.
Jedyną dobrą rzeczą w całym tym zamieszaniu było to, że Hanvil zdążył opracować swoją przemowę-obronę. Jako mieszkaniec Rostwalk bardzo dobrze wiedział, co czuli w tym momencie jego pobratymcy i jak mogli zareagować. Musiał więc być szybki i przekonujący na tyle, aby rozwiać wszelkie wątpliwości. Tak, da radę. Z pewnością.
W momencie, w którym się zjawił na zewnątrz, wieśniacy zalali go falą pytań i krzyków, spragnieni wyjaśnień do tego stopnia, że byli prawie gotowi zdobyć je siłą. Hanvil swym mocnym głosem uspokoił wszystkich.
– Proszę o spokój! – Rozłożył ręce w geście uspokajającym, a gdy każdy zamilkł, kontynuował: – Drodzy mieszkańcy Rostwalk, nie ma powodu do obaw! Wszystko jest w porządku! Teava... mój syn! Wszystko z nim dobrze!
– Ach tak? – z grupy wydobył się ochrypły głos, należący do stojącego na samym przodzie pasterza Vicka. – To jak niby wytłumaczysz te jego oczy bestii?!
Hanvil otworzył usta, lecz nic nie powiedział. Po chwili wydobyło się z nich głośne westchnięcie; mężczyzna z trudem powstrzymał się przed podparciem czoła ręką.
– Nawet nie widzieliście go na żywo – mruknął pod nosem do siebie.
Nie był jednak w stanie głośno im tego wytknąć. On widział oczy syna... i sam był w głębi duszy... przerażony...
Ugryzł się mocno w język, odrzucając czym prędzej te negatywne myśli. Nie mógł tak się zachować. To był jego syn. Nie miał prawa się go obawiać. Własnego, niedawno narodzonego dziecka.
– Złóżmy go w ofierze bogom!
Nagły okrzyk wyrwał go z zamyślenia. Uniósł brwi w szoku, szeroko otwartymi oczami zaczął błądzić po zebranych, szukając osoby, która śmiała wypowiedzieć te słowa. Nim jednak zdążył coś więcej zrobić, z tłumu wydobył się kolejny krzyk:
– Tak, w ofierze!
– W ofierze! – krzyknęli chórem wieśniacy, groźnie unosząc wysoko zaciśnięte pięści.
– NIE! – wrzasnął Hanvil, mocnym głosem uciszył pozostałych. – Nie będziemy go składać w żadnej ofierze!
– Niby czemu?! – usłyszał.
Przygryzł dolną wargę, zacisnął obie dłonie w pięści. Stał tak przez moment, zbierając rozbiegane myśli i szukając odpowiedzi. W końcu się odezwał:
– No co wy, lawina na was spadła?! Kiedy jego nie można złożyć w ofierze!
– Nie można? – spytał z nutą podejrzliwości Vick.
– Nie można! No na bogów, no! – Potarł palcami pulsujące skronie, marszcząc brwi. – Jak już mamy składać w ofierze istoty to jakie składamy? Jakie? Niewinne, nieskazitelne! A wy...! A-A wy najpierw mówicie, że mój syn to jakaś, jakaś bestia, a teraz, że chcecie go w ofierze złożyć!
Słysząc jego słowa głośno i wyraźnie, wieśniacy zamilkli, jak jeden mąż wpatrując się w Hanvila z trudnym do określenia wyrazem twarzy. Chwilę później wszyscy zaczęli wymieniać między sobą spojrzenia, raz po raz coś do siebie szepcząc.
Zobaczywszy ich reakcję, Hanvil odetchnął z wyraźną ulgą. Był dumny z siebie, że udało mu się ochronić swojego syna. Złożyć! W ofierze! Nadal nie potrafił zrozumieć, jak wieśniacy mogli wpaść na coś takiego! Chyba tegoroczna zima zmroziła im mózgi albo potrąciło ich stado nieyaków!
Wyprostował się, poprawiając swoją posturę. Żeby nadal wyglądać stanowczo, powstrzymał kąciki swoich ust przed wykrzywieniem się w delikatnym uśmiechu.
– Popatrzcie, to mój syn! – zawołał.
Odwrócił się i zniknął w swojej chacie, by za moment wyjść z owiniętym kocem niemowlęciem. Podszedł trochę bliżej, by pokazać je stojącym z przodu wieśniakom. Wszyscy spojrzeli na niebieskie dyski zatopione w czerni, które z ciekawością niewinnie latały to tu, to tam.
– Może jest inny, ale to mój syn! – kontynuował Hanvil. – Zresztą, spójrzcie, jaki on bezbronny! Czy mógłby dla kogokolwiek stanowić zagrożenie?
Cała wioska obserwowała uważnie małe dziecko, zapadła cisza, która jednak nie trwała długo, bowiem nagle rozbrzmiał czyjś stanowczy głos:
– Musimy się go pozbyć!
Hanvil spojrzał na stojącego w pobliżu Vicka. Otworzył usta, lecz tamten nie dał mu się wypowiedzieć.
– Może teraz to dziecko nic nie umie, ale z czasem? Jak tylko nauczy się chodzić, zaczną się kłopoty! Co jak poza oczami trzyma w sobie niebezpieczne moce i sprowadzi na naszą wieś zagładę?!
Mężczyzna zawsze w takich sprawach musiał dolewać oliwy do ognia.
– Musimy się go pozbyć! – słowa Vicka powtórzył inny wieśniak.
– Zostawmy go w lesie! – rozległ się kolejny głos.
– Albo zrzućmy z urwiska! – zawołała kobieta z tyłu.
Kolejne krzyki ogarnęły całą okolicę. Hanvil tym razem bezskutecznie próbował uspokoić wszystkich, a na domiar złego przerażone tym całym hałasem dziecko zaczęło płakać. Z domu wybiegła Eliena, jak najszybciej wzięła malca z rąk męża i zaczęła go kołysać, wolno cofając się w stronę chaty.
Wydawało się, że ten chaos będzie trwał w nieskończoność lub dopóki któryś z mężczyzn nie wyrwie młodym rodzicom dziecka i nie wyrzuci w głąb lasu. Słońce schowało się za górą i teraz cień spowił całą wioskę. Wyglądało to tak, jakby wielka gwiazda uciekła od drących się mieszkańców Rostwalk, w obawie przed głuchotą i ewentualnym rozlewem krwi. A jeśli o rozlewie krwi była mowa, Hanvil już miał wszystkiego dość i szykował się do dorwania w swe ręce czekającego w domu miecza, jeśli w ten sposób mógł ochronić swojego pierworodnego syna.
– CO TU SIĘ DZIEJE?!
Ten nagły, wściekły i niewiarygodnie mocny krzyk postawił całą wieś do pionu. Wszyscy zamarli, jak jeden mąż odwrócili głowy i ujrzeli idącego w ich stronę wysokiego, umięśnionego mężczyznę.
– Sołtys! – ktoś z tłumu zawołał.
Każdy mieszkaniec schylił głowę, witając się z nim. Sołtys rzucił w nich gniewne spojrzenie, pewnym krokiem podszedł bliżej i stanął tuż obok swojego brata, Hanvila.
– Opuszczam wioskę na chwilę, a wy robicie wielką wrzawę! – wrzasnął, rzucając na śnieg trzy martwe zające, które upolował. – O co? O dwie małe gałki oczne! – Podniósł nieco rękę i zbliżył palec wskazujący do kciuka, pokazując tym gestem, jak niewielkie były wspomniane przez niego oczy.
Wszyscy mieli spuszczone głowy, nikt nie odważył się w tym momencie spojrzeć na sołtysa. Od każdego dało się wyczuć uległość, mimo że jeszcze minutę temu byli gotowi zamordować małe dziecko. Spośród tłumu jedynie stary, ślepy Kaedrick siedział trochę dalej i wolno strugał w drewnie, nasłuchując wszystkiego, co się działo.
– Zapomnieliście? – sołtys ponownie zabrał głos. – Hanvil zobaczył lisa trzeciego dnia po narodzinach syna! To znak, że wydarzy się coś niezwykłego i dobrego!
– Dla dziecka tak, ale czy dla nas? – spytał tajemniczym tonem Vick, powoli podnosząc wzrok na sołtysa.
Wieśniacy na nowo zaczęli coś między sobą szeptać – nie na długo, bowiem sołtys ponownie ich uciszył.
– Spokój! – Odczekał chwilę, aż wszyscy zamilkną. – Wiem, że to niecodzienna sytuacja, jesteście niepewni oraz macie swe obawy, ale Hanvil to mój brat, a to oznacza, że jego syn to mój bratanek. I nie pozwolę, żebyście mu cokolwiek zrobili! Mój brat zajmie się nim tak, że nie będzie stanowił zagrożenia!
Mówiąc to, położył dłoń na barku stojącego obok niego mężczyzny. Hanvil spojrzał na niego, jego oczy błysnęły. Chwilę później przeniósł wzrok na pozostałych.
– Przysięgam – rzekł, prostując się i kładąc pięść na sercu – że wychowam mojego syna na honorowego mężczyznę, który każdemu będzie niósł pomoc i nigdy, przenigdy nie skrzywdzi bezpodstawnie swojego pobratymca! Przysięgam na moją godność i moje życie!
Słowa jego zrobiły wrażenie na zebranych. Siedzący w oddali Kaedrick przestał strugać drewno, nachylił nieco głowę w ich stronę. Wszyscy wieśniacy w grupie spoglądali na Hanvila w milczeniu. Przysięga to nie było byle co. Na tych ziemiach, jeśli ktoś przysięgał coś na swoją godność i życie to zamierzał dotrzymać słowa oraz był w pełni gotowy na konsekwencje związane ze złamaniem przysięgi. Nikt nie mógł tej sprawy potraktować lekko.
Vick przyglądał się młodszemu z rodzeństwa Dargaiów. W pewnym momencie cmoknął z niezadowoleniem, po czym odwrócił się i zaczął powoli wracać do swojego domu. Niedługo potem w jego ślad podążyła reszta, tłum zaczął się stopniowo rozbijać. Gdy już wszyscy (nie ukrywając pewnej niechęci) powrócili do swoich spraw, sołtys poklepał brata po plecach, zabrał zające i udał się do swojej chaty. Hanvil pozostał sam.
Mężczyzna pragnął w tym momencie pognać do domu babki Halier, by staruszka zbadała niemowlę i powiedziała, co mu dolega, co się stało. Niestety, nie było jej obecnie w wiosce, ponieważ jak na ironię losu kilka dni temu wyjechała w długą podróż na południe. Kiedy miała wrócić? Tego nikt nie wiedział.
Usłyszał szmer, odruchowo odwrócił głowę. Jego oczom ukazała się Eliena, która niepewnie wyszła z domu i podeszła do niego. W rękach nadal trzymała niemowlę, które udało się jej ukołysać do snu. Hanvil spojrzał na dziecko, przytulił do siebie żonę.
Czekał ich trudny czas, pełen znaków zapytania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz