Wieczór nastaje szybko, słońce chowa się za horyzontem, a ta charakterystyczna, pomarańczowa łuna, znika w ledwie parę chwil, topiąc świat w pogłębiającej się szarości. Noc przychodzi chłodna, może dla ludzi spoza Azebergu wręcz zimna, a chmury zasnuwają gwiazdy i księżyc sprawiając, że ciemność otula każdy kąt.
Śpię jak kłoda - i to pomimo tego, że łóżko jest trochę za małe. Ogon zwisa gdzieś bokiem, skrzydła spływają ku podłodze - widać kręciłem się przez sen, bo gdy się kładłem, wciąż grzecznie leżały na materacu. Na szczęście nie rysuję rogami ramy łóżka, jeszcze tego tylko by mi brakowało.
Maebh śpi łóżko obok. Początkowe obawy, jak to będzie - w pokoju z dziewczyną - zastępuje jakiś rodzaj odprężenia, bo przecież nie jestem w pokoju z dziewczyną, tylko z Maebh. Widać te łaskotki działają jak lodołamacz i nie czuję się już aż tak bardzo skrępowany.
Śnię o tym, o czym śnię zazwyczaj. W mych marzeniach pełno jest latania, pojawiają się kłębiaste chmury, jakieś latające stwory, może trochę walki, ale za to zero fabuły. Ruszam skrzydłem przez sen, ściągam sobie kołdrę z nóg, ale się nie budzę. Chłód mi nie przeszkadza. Widać smocza krew robi swoje.
Dzień wstaje równie chłodny, gdy wychodzimy z Maebh z karczmy, a nasze oddechy zmieniają się w obłoczki pary. Tu i tam leżą resztki śniegu - trochę napadało, trochę wczoraj stopniało, trochę też i ludzie odgarnęli. Śnieg miesza się z błotem, ciemne pryzmy znaczą miejsca, gdzie chodzą przechodnie, gdzie jeżdżą wyładowane wozy i coś się dzieje. Jednak nas nie interesuje to małe miasteczko, czy może bardziej wioska. Jesteśmy spakowani, gotowi do drogi, a nasz wzrok utkwiony jest w odległym paśmie gór.
Idziemy kawałek poza miasteczko, droga przestaje być już tak wygodna i przejezdna. Tu już nikt nie odgarnia śniegu, musimy jakoś sobie radzić. Góry zdają się bliższe, nieco bardziej niedostępne i majestatyczne - teraz, gdy nie osłaniają ich kalenice budynków ani dym unoszący się z kominów, tylko mroźne, zimowe powietrze dzieli nas od celu naszej misji.
Pojawia się Libre - demon parska nieco na leniwie padający śnieg, rozkłada pierzaste skrzydła i macha nimi kilka razy na próbę, wzbijając wokół nas kłęby sypkiego śniegu. Wstrząsa grzywą, zaś jego fantazyjnie zawinięte rogi lśnią nierzeczywistym światłem.
Maebh siodła demona, z wprawą dociąga popręg, sprawdza długość strzemion. Czeka nas jednak kawałek drogi, wszystko musi być przygotowane i sprawdzone - ani jej nie może być niewygodnie, ani Libre nie może skończyć z obtartym grzbietem. Gdy wszystko jest już sprawdzone, Maebh wskakuje na siodło.
— Gotowa? — pytam rzeczowo.
— Gotowa — potwierdza.
A następnie oboje odbijamy się od ziemi i wznosimy w przestworza.
Zawsze lubiłem to uczucie, gdy w końcu dotrze się na ustaloną wysokość i można szybować - gdy nie czuć już przeciążeń spowodowanych nabieraniem wysokości, gdy nie ma żadnych zmian związanych z silnym wiatrem lub koniecznością omijania nisko lecących chmur. Przez długi czas po prostu lecimy, mroźne powietrze wypełnia moje skrzydła, gładko opływa wyciągnięty ogon. Gdzieś w dole przepływa krajobraz - niemal jednolicie biały, upstrzony rozległymi plamami nieregularnych lasów, przecięty nielicznymi nitkami dróg. Pod śniegiem kryją się pola, śpiące i czekające wiosny, kryją się też rozrzucone gdzieś dalej pojedyncze chałupy. Ale wkrótce ostatnie ślady bytności człowieka znikają, pozostaje już tylko nietknięta, niczym niezmącona natura.
Góry zbliżają się dużo szybciej, niż gdybyśmy podróżowali na grzbietach nawet najbardziej rączych rumaków. Powietrze się zmienia, traci resztki łagodności i teraz czuję, jak płuca wypełnia mi krystaliczny zapach śnieżnych chmur i granitowego zimna. Coraz bliżej i bliżej, poszarpane szczyty wypełniają cały widok. I o ile wcześniej stanowiły jedynie przytłaczający masyw zajmujący cały horyzont, o tyle teraz widzę coraz więcej i więcej szczegółów - pomniejsze szczyty, osuwiska, gdzieś zieje ciemność ukrytej jaskini.
W końcu docieramy do samych gór - lądujemy na jednej z półek skalnych, a górski wiatr szarpie naszymi płaszczami. Odpinam plecak, zdejmuję go i stawiam w śniegu.
— Sprawdzę na mapie, gdzie powinniśmy teraz iść — krzyczę, starając się, by moje słowa dotarły do Maebh.
Dziewczyna kiwa głową, widać usłyszała mnie, mimo tej dzikiej wichury. Sięgam dłonią do plecaka, zaciskam palce na złożonym kawałku pergaminu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz