Wydawało mi się, że gdy tylko dotrę do celu swej wyprawy, poczuję jakąś ulgę, spokój. Że z moich barków zniknie ciężar, bo oto nie będę już sam, bo znajdą się ludzie podobni do mnie, posiadający - tak, jak ja - zespolone z ich ciałem demony, bo w końcu będą też nauczyciele, którzy nauczą mnie, jak radzić sobie z moim darem. Miałem rację.
Wydawało mi się.
Widok surowych, granitowych murów Sarlok, odcinających się przytłaczającą czernią i szarością na tle chłodnego błękitu nieba, wywoływał w sercu tylko strach. Instynktownie sięgnąłem dłonią do tego niewielkiego wybrzuszenia na mojej piersi, gdzie pod grubymi warstwami ubrania siedział Isa.
Isagomushi nalegał, żebym go nie chował - choć mówiłem mu, że droga będzie ciężka, że zimno mu nie służy, że tylko mi się zmęczy - nie posłuchał mnie, uparł się i nie potrafiłem go przekonać. Przeszliśmy razem długą drogę; z samego serca dżungli Me Shi, aż do nadmorskiego Kernow, przecinając po drodze tyle krain, że sam nie potrafiłem już ich spamiętać. Isa stwierdził, że skoro zawsze trwał u mego boku przez długie tygodnie tej mozolnej wędrówki, nie zamierza przespać samej jej końcówki.
— Isa? — Mój głos zmienił się w obłoczek pary. — Już prawie jesteśmy.
Poczułem, jak żółw porusza się pod materiałem, gramoli. Wystawił łeb, wiercił się jeszcze chwilę, a potem wydostał ze swej kieszonki, zrobił małą rundkę wokół mojej głowy i zawisł mi nad ramieniem, ze wzrokiem utkwionym w budynku akademii.
— Ostatnia prosta — westchnąłem i ruszyliśmy dalej.
Pierwsze dni w Sarlok mnie przytłaczały. Gubiłem się w akademiku, gubiłem się i w samej akademii, kręciłem w kółko po korytarzach. Miałem wrażenie, że chyba tylko ja mam tu takie problemy, a inni po prostu jakoś sobie radzą. Może była to kwestia tego, że całe życie spędziłem w niewielkiej wiosce, której całą populację można było śmiało zmieścić w ledwie jednym skrzydle Sarlok. Nie nawykłem do bycia wciąż otoczonym przez niemożebnie grube mury - czułem się, jakbym przebywał we wnętrzu wielkiej góry. Gdy opadały mnie takie myśli, zaraz przypominałem sobie jednak, co jest poza murami akademii - wyjący wiatr, siarczysty mróz i kotłujący śnieg - i wtedy jakoś lepiej znosiło mi się wszechobecną szarość granitowych ścian.
Isagomushi przyzwyczaił się o wiele szybciej. Gdy tylko przypadkiem trafiliśmy do jakiejś komnaty, której lwią część zajmował naturalny basen ze słoną, niezbyt zimną wodą - akurat podobną południowemu morzu - Isa od razu wskoczył w błękitnawą toń, pluskał i wygłupiał. Chciałem do niego dołączyć, ale doszedłem po chwili do wniosku, że nie byłby to najlepszy pomysł, żebym potem chodził po korytarzach ociekając wodą. Może następnym razem, kiedy będziemy mieli więcej czasu, ja zaś wezmę z sobą chociaż jakiś ręcznik. Że nie było to jedyne takie miejsce, i na pewno nie największe - tego wtedy nie wiedziałem. Spędziłem więc część wolnego popołudnia, siedząc po turecku nad basenem, od czasu do czasu tylko ruchem dłoni wyginając strumień wody w pętlę, przez którą Isa radośnie sobie przeskakiwał. To był przyjemny, beztroski moment, który przypominał mi o domu. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że w akademii takich momentów nie będzie czekać mnie zbyt wiele.
W końcu zlitowano się nad mym nieogarnięciem, bo oto dowiedziałem się, że ktoś ma mi pomóc - oprowadzić nieco po samej akademii, pokazać może jakąś większą logikę stojącą za niejasnym dla mnie układem pomieszczeń. Nie powiem, ulżyło mi. Mówiono, że wbrew wyglądowi i pierwszemu wrażeniu, Sarlok dba o swych studentów, zaś pracujący tu nauczyciele troszczą się o swoich uczniów. Teraz zaś miałem na to namacalny dowód. Moja radość tylko wzrosła, gdy okazało się, że za owo wytłumaczenie mi wszystkiego wcale nie będzie odpowiadał żaden surowy nauczyciel albo sędziwy pracownik akademii, ale nieco starszy uczeń. Czyli - potencjalnie mój nowy, dobry kolega.
Imię Maven nic mi oczywiście nie mówiło. Słyszałem je co prawda na korytarzu, inni coś tam wspominali - muszę przyznać, niezbyt miło - jednak ich słowa jednym uchem mi wpadły, drugim zaś wypadły. Dowiedziałem się tylko, że to zdolny i pilny uczeń, toteż wyobraźnia zaraz podsunęła mi obraz smukłego, niewysokiego mola książkowego, który wyściubia nos spomiędzy starych woluminów tylko na czas posiłku, a każdą swą wypowiedź okrasza nerwowym poprawianiem okularów. Rzeczywistość miała mnie zaskoczyć, ale tego byłem wciąż cudownie nieświadomy, opuszczając pokój. Isa szybował u mego boku, ja zaś w pośpiechu pokonywałem kolejne stopnie, starając się trafić na czas w umówione miejsce. Starałem się. Naprawdę się starałem!
Natura nie obdarzyła mnie zbyt wieloma epickimi umiejętnościami, ale potrafiłem chociaż szybko biegać. Z czego zrobiłem dobry użytek i dotarłem tam, gdzie trzeba, spóźniwszy się może ze trzy minuty. Co prawda dyszałem ciężko, poprawiając grzywkę, ale to nie miało znaczenia. Szybko omiotłem wzrokiem pomieszczenie, szukając rzeczonego kujonka, jednak najwyraźniej go tu nie było. Stał za to jakiś chłopak - wyższy i starszy ode mnie, o charakterystycznie zaczesanych, ciemnych włosach. Dłoń trzymał wspartą na biodrze, brwi nieco ściągnął, usta - lekko zacisnął. Nie chcąc, żeby cisza stała się niezręczną, podszedłem do chłopaka, uśmiechnąłem się, pozdrowiłem gestem.
— Witaj. Szukam Mavena - nie widziałeś go może przypadkiem?
Isagomushi wylądował mi na ramieniu, uklepał materiał bluzy płetwami i wpatrzył się w nieznajomego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz