Nowy dzień w Azebergu zapowiadał się jak każdy inny. Słońce wzeszło z tej samej strony, co zawsze, śnieg nadal się trzymał jak na zimną porę roku przystało, ludność wiosek wcześnie rano zabrała się do pracy dokładnie tak jak zwykle. A jednak coś innego się zdarzyło. Coś nowego. Coś... niespotykanego.
Położenie słońca wskazywało południe. Wszyscy mieszkańcy Rostwalk stali na niedużym placu w samym środku wioski. Zebrani w kółeczku w milczeniu i z wielkim zdziwieniem na twarzach otaczali... cóż... wielką lodową bestię. Mierzyli ją niepewnie wzrokiem, niektórzy z trudem powstrzymywali się przed ucieczką, część przed zaatakowaniem, a reszta po prostu nie miała pojęcia jak na to wszystko zareagować. Ogólnie sytuacja prezentowała się... ciekawie.
– Umm, proszę się nie bać, Cyan nie gryzie!
Teava stał tuż koło bestii, ręce miał wyciągnięte w geście uspokajającym. Będący przy nim Uraen spojrzał na kuzyna, gdy wtem zdał sobie z czegoś sprawę.
– Zła strona – szepnął do niego, nachylając się nieco w jego stronę.
– A, ups.
Odwrócił się, teraz był skierowany przodem do tłumu.
– Em, Teava – zaczął niepewnie jeden z wieśniaków. – Czy on na pewno nic nam nie zrobi?
– Oczywiście! – zapewniał go tamten. – Cyan jest potulny jak baranek!
Próbował odszukać ręką chowańca, lecz był on poza zasięgiem.
– C-Cyan – szepnął.
Stwór zbliżył się nieco, by tamten mógł go dosięgnąć.
Tymczasem wieśniak nieustannie mierzył bestię wzrokiem. Sięgająca ponad wszystkich, z wielkimi szponami, długim, twardym ogonem i pancerną maską wyglądającą, jak gdyby potwór wyłonił się z najgłębszych czeluści zaświatów. No i te oczy, zimne, lodowe, wydające się przebijać wszystkich jednym spojrzeniem.
– Nie wygląda na potulnego – odparł wieśniak, cofając się o krok.
– Żebyś chociaż patrzył na nas, a nie gdzieś w dal...! – wtrącił się inny mężczyzna, lecz wtem zamilkł. – Chwila, twoje oczy!
Słysząc jego słowa, Teava się wzdrygnął. Odruchowo złapał za sierść na boku Cyana, tamten nachylił głowę w kierunku chłopca, co jednak nie spotkało się z pozytywną reakcją ze strony pozostałych. Uraen mimowolnie się trochę odsunął, między wieśniakami rozbrzmiały zlewające się ze sobą głosy.
– Zje go! – wyłapał skądś Teava.
– Nie, on...! – zaczął.
Wszyscy zamilkli jak jeden mąż i spojrzeli na również znajdującego się w środku kółka wysokiego mężczyznę: był to nie kto inny jak sołtys.
– Ach, jak zwykle muszę was wszystkich uspokajać – mruknął, kręcąc z niezadowoleniem głową.
– Sołtysie, ja nie wiem czy możemy tak po prostu spokojnie zaakceptować tę bestię – rzekła pewna kobieta. – Nawet jeśli to chowaniec małego Teavy.
Sołtys otworzył usta, lecz nie odpowiedział od razu. Skrzyżował ręce na piersi, biorąc głęboki wdech. Wyraz jego twarzy zdradzał, że zaczął się zastanawiać nad tym, co powiedzieć. Cóż, nie ma co mu się dziwić – w sytuacjach takich jak ta niełatwo było zapewnić innych, że wszystko jest w porządku i nic im nie grozi.
Do tłumu podeszła pewna ubrana w wiele warstw materiału osoba. Wspierając się o długą laskę stanęła z tyłu i odchrząknęła głośno.
– Nie macie się co martwić – oznajmiła swym nieco ochrypłym głosem.
Pozostali odwrócili głowy.
– Babka Halier! – zawołali chórem.
– Jeśli nawet Casden nie może uspokoić waszych zmartwionych umysłów to może ja dam radę? – kontynuowała staruszka. – Zamiast tak negatywnie reagować powinniście się cieszyć, że chowaniec wreszcie się objawił. Zwłaszcza, że to nie tylko obrońca Teavy, lecz też jego przewodnik z racji, że chłopiec ma problemy ze wzrokiem.
W tym momencie wieśniacy unieśli wysoko brwi. Niemal w tym samym czasie spojrzeli na Teavę, który skierował swoje oczy w dół, przytulając się do puchatej szyi Cyana.
– No świetnie! – nieprzyjemny dla ucha głos rozległ się po najbliższej okolicy.
Uwagę reszty skupiła na sobie kolejna nadchodząca postać – tym razem był to pasterz Vick.
– Czyli nie jest bestią tylko bestia siedziała w nim! – zawołał trochę strasznym tonem, przebijając się przez tłum na środek. – I do tego zabrała mu wzrok! Świetnie, wspaniale, nie mogę się doczekać zagłady naszej wioski!
– Vick, nie pomagasz – odparł poważnym tonem Hanvil, stając koło niego.
– Ależ ja tylko patrzę na sprawę realistycznie! – bronił się pasterz. – Proszę mnie nie atakować, zastępco! – udał wystraszonego.
– Pasterzu Vicku, czy ty nie miałeś czasem pilnować nieyaków? – Sołtys uniósł brew, podpierając ręce pod biodra. – Jeśli pozwolisz im uciec to, tak jak mówisz, naszą wioskę spotka zagłada.
Posłał mu wymowne spojrzenie, na co tamten wyraźnie się speszył.
Vick przeniósł wzrok na Teavę. Cyan spojrzał na niego, cicho warknął ostrzegawczo, na co chłopiec zaczął go uspokajać.
Mrucząc coś jeszcze pod nosem, pasterz odwrócił się na pięcie i odszedł, pozostawiając po sobie delikatne ślady butów w ubitym śniegu i niemiłą aurę osiadającą na barkach reszty.
Teava usłyszał ponowne ciche warknięcie. Rozumiał je bardzo dobrze i nawet ucieszył się w duchu, że Cyan go bronił. Nie mógł jednak pozwolić, by ta strona towarzysza utkwiła w pamięci innych.
– Już, już... – Wolnymi ruchami ręki głaskał go po karku.
Kolejne oczekiwania, jakim musiał sprostać. Pokazać ludziom, że Cyan nie jest zły i można się przy nim czuć bezpiecznie. Miał aż gdzieś tam uczucie zamknięcia koła historii. Oczekiwania... jedne zniknęły to pojawiły się następne. I tak już zawsze?
Pokręcił głową.
Dam radę! Muszę!
Siedział na stołku w ciepłej chacie znachorki. Stary Loran z początku zabawiał go rozmową, mówiąc, że chowaniec chłopca prezentuje się naprawdę imponująco, lecz po pewnym czasie został przegoniony przez Halier, która preferowała pracować w spokoju. Tak Teava spędził następne kilkanaście minut w niemal kompletnej ciszy, a że jeszcze nic nie widział, czas wydawał mu się okropnie dłużyć.
– Babciu Halier, jesteś tu? – spytał.
– Jestem, jestem – odparła z westchnięciem staruszka. – Pytasz mnie już siódmy raz.
– A Cyan?
– Jest tu, siedzi przy oknie, ładnie zasłaniając ostatnie promienie słoneczne.
Spojrzała wymownie na chowańca, machnęła niezgrabnie ręką w geście odpędzenia go. Tamten położył się na ziemi, lecz część głowy nadal wystawała ponad dolną framugę, zaglądając do środka.
Kobieta podniosła ze stolika lichtarz, dokładnie tak samo jak kilkanaście minut temu zaczęła przesuwać niewielki płomień świeczki przed oczami chłopaka. Chwilę później odłożyła go na miejsce, zamknęła dotychczas otwartą na kolanach książkę, a otworzyła następną. Przez krótki czas wertowała kartki, potem coś czytała na jednej ze stron.
W końcu westchnęła ciężko.
– Na razie weźmiemy opcję pierwszą – oznajmiła. – Istnieje szansa, że z twoimi oczami nic nie jest tylko po prostu nie nauczyły się jeszcze widzieć.
– To źle? – zapytał zmartwionym tonem Teava.
– Nie, to najlepszy z przypadków. – Zamknęła książkę i odłożyła ją na poprzednią. – Przez kilka dni będziesz chodził z przywołanym Cyanem, żeby zmusić swoje oczy do działania. Jeśli to nie pomoże, zaczniemy stosować leki.
Teava uniósł brwi, jego czarne źrenice skoczyły w bok.
– Czyli mam być ślepy przez kilka dni? – Nie był jakoś tym zachwycony.
– Musisz. Potraktuj to jako trening. Przy okazji nauczysz się trochę radzić sobie bez pomocy oczu. Najlepiej jak zaczniesz od teraz – dodała.
Po jakże krótkim pożegnaniu Teava, z pomocą babki Halier, opuścił chatę. Na zewnątrz przywitał go Cyan. Obaj wolnym krokiem ruszyli w stronę domu, chłopiec cały czas trzymał rękę na boku bestii.
– Słyszałeś? – zagadał. – Mam kilka dni tak żyć... Wydaje się to straszne.
Usłyszał głębokie, gardłowe fuchnięcie.
– Jakoś trzeba sobie radzić – mruknął. – Przynajmniej się lepiej poznamy i może pozostali się do ciebie przyzwyczają. – Pieszczotliwie podrapał chowańca po boku.
Hanvil wychodził akurat z domu i choć powoli robiło się już ciemno, bez najmniejszego problemu dostrzegł nadchodzącą wielką bestię. Spojrzał na Cyana, potem na idącego u jego boku syna. Od razu do niego podbiegł i zaprowadził do rodzinnej chaty.
Teava opowiedział rodzicom wszystko na temat wizyty u znachorki. Dorośli słuchali uważnie, podczas gdy mała Mellie budowała wieżę z drewnianych klocków, niezbyt zainteresowana rozmową (żeby chociaż ją rozumiała).
Ojciec mierzył Teavę zamyślonym wzrokiem. Skrzyżował ręce na piersi, wziął nieco głębszy wdech.
– Czyli jesteś ślepy przez kilka następnych dni? – spytał. – Niedobrze...
Teava podniósł oczy nieco wyżej, lecz nie był w stanie nawet stworzyć pozorów, że spoglądał na rodzica. Ostatecznie spuścił głowę. Wiedział, że obecna sytuacja nie prezentowała się zbytnio ciekawie. Już czuł nadchodzące problemy związane z jego kilkudniową ślepotą, nie tylko dla niego, ale też pozostałych. W końcu przez cały ten okres będzie praktycznie bezużyteczny. Nie pójdzie z ojcem na polowanie, nie pomoże matce w kuchni, nawet nie pobawi się z Mellie, już nie wspominając o spędzaniu czasu z Uraenem. Chyba dla niego najlepiej będzie się trzymać zupełnie na uboczu – nie zrobi sobie krzywdy ani nie utrudni życia reszcie.
Matka bez najmniejszego problemu dostrzegła zmartwienie chłopaka. Wzrokiem skarciła nieco męża, a następnie nachyliła się do syna, kładąc delikatnie dłoń na jego ramieniu.
– Nie martw się, Teava, będziemy przy tobie – rzekła czułym tonem.
Z zewnątrz dobiegło fuchnięcie.
– I Cyan – zaśmiała się.
Słysząc jej słowa na twarzy Teavy zagościł uśmiech.
Ojciec pomagał chłopcu w odnajdywaniu się w domu przez dobre dwie godziny. Teava chodził ostrożnie, sprawdzał dłońmi każdy obiekt, każdą przeszkodę, jednocześnie słuchając rad rodzica. W przerwach dostawał do ręki rzecz i miał za zadanie odgadnąć, co to było. Zarówno wtedy, jak i gdy chodził po chacie, zdał sobie sprawę, że aż takich problemów nie miał z tym wszystkim. Z racji, że rodzinny dom był miejscem bardzo dobrze mu znanym, dotykając danego mebla potrafił dokładnie sobie wyobrazić, gdzie akurat się znajdował.
W takim tempie przyzwyczaję się szybciej niż ktokolwiek myśli.
Po kolacji jeszcze wyszedł na zewnątrz pobawić się z Cyanem dopóki nie zrobił się zmęczony. Domyślił się, że musiało być już bardzo późno. Wrócił do domu i przygotował się do spania.
Matka nakryła leżącego w łóżku chłopca kołdrą. Wygładziła ją, życząc dobrej nocy. Już miała wstać, lecz wtem usłyszała:
– Mama...
– Co, kochanie? – spytała czule, odwracając głowę w stronę syna.
– Czy mogłabyś jeszcze chwilę tu posiedzieć? – Teava wyciągnął przed siebie rękę.
Kobieta spojrzała na niego, uśmiechnęła się ciepło.
– Ależ oczywiście.
Siedząc tak, gładziła swoimi palcami małą dłoń. Teava oczy miał skierowane w górę; w pewnym jednak momencie zaczął nimi błądzić, jak gdyby czegoś szukał.
– Mama – zaczął trochę niepewnie – co jak nie nauczę się widzieć?
– Hm? – Matka nachyliła się nieco w jego stronę.
– Babcia Halier mówiła, że moje oczy mogą po jakimś czasie nauczyć się widzieć. Ale co, jak tak nie będzie?
Kobieta popadła w chwilowe zamyślenie. Dokładnie oglądała zielono-brązowe oczy syna – niemal takie same jak jej własne.
– Nic złego się wtedy nie stanie – odpowiedziała w końcu. – Masz Cyana. Plus jesteś młody, szybko się nauczysz żyć bez pomocy oczu. Jak stary Kaedrick sobie radzi bez problemu, to tobie tym lepiej pójdzie.
Wolną ręką pogłaskała go po głowie. Teava, zaskoczony nieco niespodziewanym dotykiem, zmrużył gwałtownie oczy.
– Myślisz, że dam radę? – zapytał po krótkim milczeniu.
– Na pewno – zapewniła go matka. – Musisz tylko uwierzyć w siebie.
Jeszcze kilka minut gładziła go po głowie, dopóki chłopiec nie zasnął. Ucałowała go jeszcze w czoło, poprawiła kołdrę, po czym wstała i cicho opuściła pokój.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz