Ludzie w mojej wiosce byli prości. Modlili się do przeróżnych wodnych bóstw, by te zechciały opiekować się ich łodziami, gdy wypływali na szerokie wody. Modlili się też do nich o to, by liczne ryby wpadały do ich sieci. Kapłani błogosławili wodę, nauczali o tym, jak daje ona życie, oczyszcza z chorób, jak bez niej nie bylibyśmy w stanie przeżyć. Choć ludzie różnie podchodzili do zaklinaczy, szczególnie w takich małych, odizolowanych społecznościach, fakt tego, że Isa pozwalał mi na kontrolowanie wody, jakiś sposób stawiał moje umiejętności w podobnej kategorii, co błogosławieństwa bogów.
Nie raz zastanawiałem się, co by było, gdyby zamiast kontroli nad strumieniami życiodajnej wody los obdarzyłby mnie możliwością kontrolowania ognia. Na pewno me umiejętności bitewne znacznie by wzrosły - wiadomo, niewiele jest w stanie przebić celnie ciśniętą kulę ognia, zaś jej destruktywny wybuch roznosił w drzazgi morale przeciwnika. Jednak tak, jak woda chroniła i dawała życie, tak w mych stronach sądzono, że ogień stanowi jej przeciwieństwo - że niszczy, parzy i spopiela. I choć przecież bez ognia nie dało się niczego ugotować ani niczego zobaczyć gdy słońce zaszło, w tym momencie o tym nie myślałem.
Gdy tylko pierwsza kula ognia przemknęła mi nad głową, złapałem stojącą przy mnie dziewczynę i przemocą zmusiłem ją, by padła na ziemię. Nie wiedziałem, co się dalej stanie, jak to wszystko ma się zaraz skończyć. Wiedziałem tylko, że jeśli którekolwiek z nas dostanie taką kulą ognia między oczy, resztki będzie można gładko wsypać już do urny.
Uparta krowa, jak na złość, teraz postanowiła się ruszyć i uciekać. Wyrwała łańcuch z dłoni dziewczyny, ryknęła i zaczęła galopować w stronę wioski. Jej ciężki krok niósł ją powoli coraz dalej od niebezpieczeństwa. Dziewczyna co prawda krzyknęła za swą zgubą, ale widząc, że niesforna mućka przynajmniej nie zostanie zagryziona przez wilki, odetchnęła w końcu z ulgą.
Ja zaś tymczasem spojrzałem w kierunku starcia.
Białowłosy nieznajomy w okamgnieniu położył pierwsze dwa wilki, trzeci jednak zdawał się stanowić pewnego rodzaju wyzwanie. Miecz gwizdał w powietrzu, stwór próbował szczęścia przeciw stali, jednak wprawnie prowadzone ostrze sięgało go raz za razem. Niestety - starcie nie zakończyło się pełnym zwycięstwem. Choć potwór poległ, siane przez niego zniszczenie sięgnęło wioski, zaś mi pozostało tylko obserwować, jak kolejne kule ognia mkną przez powietrze i padają pośród zabudowań. Strach mnie sparaliżował, nie potrafiłem się przez chwilę ruszyć.
Pewnie była to naturalna reakcja kogoś, kto jeszcze nigdy nie był uczestnikiem walki na tak wielką skalę. Do tej pory jedynym, co mogłem nazwać walką, była jakaś losowa, niewielka szarpanina w zaułku jakiegoś miasta, kiedy paru jegomościom wydawało się, że będę dla nich łatwym łupem. Cóż, jednak nie byłem - chociaż moja moc magiczna nie rzucała na kolana, potrafiłem użyć jej by wykaraskać się z trudnej sytuacji, a następnie zrobić użytek ze swych niemagicznych umiejętności - jak chociażby z umiejętności szybkiej ucieczki i znikania w miejskim tłoku.
Wilk w końcu padł, zaś nieznajomy odwrócił się i spojrzał na rozmiar zniszczeń, który spowodował. Początkowo myślałem, że młodzieniec, który tak szczęśliwie przyszedł mi z pomocą będzie kolejnym typem człowieka, któremu zależy jedynie na sławie i rozgłosie, który czerpie przyjemność z machania mieczem i pokazywania wszystkim, jak świetnie sobie ze wszystkim radzi. W takim wypadku los wieśniaków pewnie niespecjalnie by go obchodził - interesowałby się tylko tym, że z jego ręki zginęły groźne potwory.
Gdy jednak zobaczyłem wyraz twarzy białowłosego, jasnym stało się dla mnie, że uczynione zniszczenia to wypadek, że tego nie planował, zaś fakt, że ogień faktycznie sięgnął ludzkich siedzib, głęboko go zranił. Słysząc jego okrzyk, poderwałem się z ziemi, pociągnąłem za sobą dziewczynę i kazałem jej iść w kierunku studni.
— Łap za wiadro i bierz się do gaszenia! — powiedziałem jej.
Racja, im więcej osób się za to weźmie, tym większe szanse, że pożary uda się opanować.
Ludzie nie potrzebowali, by ktokolwiek ich popędzał. Widząc swój dobytek w ogniu, kto tylko mógł, brał się za jakiekolwiek naczynie i leciał, byle tylko walczyć z rozszalałym żywiołem. Ja zaś nie byłem w tej walce bezbronny i nie zamierzałem się poddawać. Choć wiadra dla mnie nie starczyło, miałem w zanadrzu coś innego.
— Isa, potrzebuję twojej pomocy. Tym razem naprawdę.
Żółw poderwał się z mojego ramienia, wykręcił ciasne i szybkie kółko wokół mojej głowy. Myśleliśmy podobnie, tu nie było się nad czym zastanawiać.
Sięgnąłem swoją mocą w kierunku studni - wyczułem drzemiącą na jej dnie wodę. I choć wcześniej niemal zawsze używałem swego daru do zabawy, zmuszając cienkie strumyki by skakały wokół mnie albo tworzyły wirujące kółka, przez które tak chętnie przepływał Isagomushi, tak teraz wytężyłem całą swoją wolę, podrywając z głębi studni tyle wody, ile tylko byłem w stanie unieść.
Strumień wyprysnął ze studni - nieco chwiejny, chaotyczny, bo wciąż nie potrafiłem zbyt precyzyjnie kontrolować swojej mocy - a następnie pomknął w kierunku najbliższej chałupy. Woda zakotłowała się, runęła na strzechę, ta zaś zasyczała, na moment obraz zakrył kłąb pary, a gdy wiatr go rozegnał, mym oczom ukazała się ociekająca wodą, ale zupełnie nie-płonąca chata.
— Dobra, Isa, jedziemy jeszcze raz — zawołałem do swojego żółwia, choć może nie było to potrzebne. — Damy przecież radę, nie?
Musiałem przyznać w głębi serca, że słowa te kierowałem bardziej do siebie, niż do Isagomushiego. To ja potrzebowałem je usłyszeć, bo czy damy radę - nie byłem tego taki pewien. Mimo to sięgnąłem znów pokładów wody w studni i znów posłałem słup wody w kierunku następnej chałupy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz