Mróz mnie nie ratuje.
Krótki i sfatygowany wams okrywa klatkę piersiową, ale najchętniej bym go ściągnął. Jest mi gorąco, leżący wszędzie rozdeptany śnieg i wyjący wiatr - wcale nie pomagają. Każdy oddech zmienia się w obłoczek pary, dym spływa nawet z mych przegrzanych skrzydeł. Pot kapie mi z nosa, brwi mam mokre, drewniana włócznia ślizga mi się w dłoniach. Które to poty? Straciłem rachubę wylawszy siódme.
Po drugiej stronie placu treningowego - instruktor. Zaklinacz siedzi na grzbiecie swego demona - tylko rosły, rogaty rumak jest na tyle odważny, by zaszarżować prosto na półsmoka. Mężczyzna opuszcza kopię, moje spojrzenie znów zawiesza się na steranym życiem kawałku poduchy na końcu. Staram się nie myśleć o tym, że zaraz dostanę nim po żebrach.
Spinam się w sobie, dłonie znów zmieniają się w szpony. Rozkładam skrzydła, napinam muskularny ogon. Rycerz i smok - pojedynek prosto z baśni. Tylko tym razem nie ma nigdzie księżniczki, którą zakuty w blachę szlachcic próbowałby mi wydrzeć. Demon rusza - powoli, niespiesznie, okrąża mnie szerokim łukiem. Nie odrywam od niego spojrzenia, staram się dostrzec, wyczuć jego następny ruch.
Dobrze się z tym kryje.
Nie widzę, kiedy demon spina mięśnie, kiedy instruktor podrywa swoją kopię. Bryzg śniegu, gwizd wiatru, machnięcie skrzydłami - odskakuję poza zasięg broni. Za mało, za wolno, w ostatniej chwili uchylam się przed kopią, w ostatniej chwili zapieram włócznię biodrem.
Demon skacze, parska, spuszcza głowę, zaklinacz przerzuca nad nią kopię. Atak z drugiej strony, szybki, zwodniczy, koszmarny. Poducha muska skrzydło - za słabo, by nazwać to trafieniem, wystarczająco, bym stracił równowagę. Ślizgam się w tej śnieżnej brei, kolano uderza o ziemię, znów dostaję kopią w żebra. Lecę, świat na moment staje się jedynie wirem barw - a potem jest bezbrzeżna szarość zimowego nieba.
— Wystarczy na dzisiaj — mówi instruktor, podnosi kopię, demoniczny rumak pod nim tańczy. — Umyj się i zjedz coś. Za tydzień spróbujemy czegoś nowego.
Jest prawdą, że Ardem nie ma litości dla swych uczniów. Że każdy dzień wypełniony jest ćwiczeniami, pracą, sparingami. Całe szczęście, że nie siedzimy długo w klasach, a całej teorii nie jest wiele, w innym przypadku chyba bym oszalał. I choć częścią Akademii jestem od niedawna, nauczyciele w najmniejszym stopniu się ze mną nie patyczkują - każdy trening mam skrojony na miarę tak, że gdy dzień się kończy, zwalam się na łóżko nieprzytomny. Ale i zadowolony. Choć wciąż nie potrafię ziać ogniem, latam coraz lepiej, jestem coraz silniejszy, coraz lepiej sobie radzę. A przecież o to mi chodziło.
Kolejny dzień nie przynosi jednak wyczekiwanego przeze mnie łomotu, który jak codziennie miałem zebrać na placu treningowym. Nie, tym razem mam stawić się w gabinecie dyrektora. Nie pierwszy raz, niech będzie - na dywaniku ląduję przecież regularnie - problem jest tylko taki, że ostatnimi czasy naprawdę jestem grzeczny i nikomu w tym tygodniu nie dokopałem. Czego więc może ode mnie chcieć dyrektor? Nie wiem, nie domyślam się, przeczucia mam jak najgorsze.
Otwieram drzwi gabinetu, przypominam sobie, że znów nie zapukałem, ale nie przejmuję się. Jak już mam dostać burę, to za wszystko na raz, niech mnie i na ogniu przypiekają, nie dbam o to.
W gabinecie - prócz dyrektora - siedzi jeszcze jakiś chłopak. Na oko chyba starszy ode mnie, z charakterystycznym tatuażem na twarzy, spiczaste uszy zdradzają elfa. Schylam się, wchodzę do środka starając się nie porysować rogami framugi drzwi.
— Jakiś problem? — pytam, zapominając o powitaniu, ale pamiętając chociaż o zamknięciu drzwi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz