Im wyżej, tym wiatr jest zimniejszy. Silny, porywisty, ciska garściami mroźnego śniegu, sypie raniącymi odłamkami lodu. Nie przejmuję się tym, żywioły nie są w stanie zrobić mi krzywdy szczególnie, gdy wracam właśnie do domu. I nic mnie nie zatrzyma.
Nie obchodzimy tych świąt w Azebergu, ale skoro jakieś dwa tygodnie temu powiedzieli nam, że nie będzie przez ten czas zajęć i możemy robić, co nam się podoba, decyzja była dla mnie oczywista - kupuję prezenty i wracam do mamy.
Dlatego teraz lecę - na przekór wiatrowi, na przekór wiszącym nisko chmurom i zapadającej zbyt szybko ciemności. Im dalej, tym jest zimniej, a bezlitosna pogoda mojej ojczyzny sprawia, że tam, w dole, szlaki przestają być przejezdne. Drogi znikają pod zwałami białego, iskrzącego śniegu, jednak dla mnie nie jest to problemem. Skrzydła niosą mnie w doskonale znane regiony, nie potrzebuję widoku żadnych dróg, by trafić tam, gdzie spędziłem całe życie.
Słońce powoli zachodzi. Biel śniegu na krótką chwilę obraca się w płomienisty oranż, na moment ten charakterystyczny wierch o popękanym szczycie zmienia się w coś na kształt krwawych pazurów. A potem słońce znika kompletnie za odległym pasmem, oranż blednie, staje się szarością, śnieg przypomina sypki popiół. W nastającej ciemności niemrawo zaczynają błyszczeć pojedyncze gwiazdy.
I w końcu przychodzi mój ulubiony czas - noc na dobre bierze świat w swe posiadanie, zza poszarpanych, granitowych szczytów spogląda srebrzysty sierp księżyca. Łagodne oblicze zwraca się ku bezmiarowi śniegu, zalewając go swym jasnym światłem, przemieniając biały puch w roziskrzony brokat. Wtulone w miękki aksamit nieba gwiazdy odpowiadają mi roześmianym mruganiem.
Zniżam lot. Oto widzę już tę powiększającą się z każdą chwilą plamkę. Prosta chata z bali, przycupnięta tuż przy skalnym załomie, skryta kobiercem pokurczonych wiatrem sosen, dla mnie wydaje się pałacem. Ardem jest teraz moim nowym domem, akademia zapewnia mi wszystko to, czego tylko mogę potrzebować. Mam tam przyjaciół, mam też sporą grupę tych, którym przeszkadza moja obecność. Mam nauczycieli i partnerów do sparingów, zaś sam mój pokój w dormitorium jest chyba większy, niż ta skromna chałupka. Ale to tutaj zostawiłem swoje serce i gdy mówię słowo „dom", właśnie o nim myślę.
Jeszcze tylko kilka machnięć skrzydłami i już jestem. Stopy zapadają mi się w sypkim śniegu, gdy idę te parę kroków w stronę chaty. Pukam, słyszę, jak mama się krząta, uśmiech sam wypływa na mą twarz.
— Kto tam? — słyszę znajomy głos.
— To ja.
Rygiel szczęka, drzwi się uchylają, w wąskim przesmyku ciepła i złotego światła pojawia się jej sylwetka. Drobna, szczupła, z ramionami otulonymi wełnianym szalem, z włosami gładko związanymi w krótki warkocz, z prostą spódnicą okrytą starym, poplamionym nieco fartuchem.
— Bastian!
— Mama!
Drzwi otwierają się szerzej, schylam się, zwijam ciaśniej skrzydła. Wchodzę do środka, wnosząc z sobą chłód zimowej nocy, zasypując rozłożoną pod drzwiami makatkę śniegiem. Białe płatki topnieją, zmieniają się w wilgotne plamy, mama próbuje zdjąć ze mnie torbę, ja zaś protestuję, mówię że nie, nie trzeba. Mama staje na palcach, dotyka mojej twarzy, mówi że przemarzłem, na co znów zaprzeczam, usiłując wyplątać się z szalika. Zalewają mnie pytania. Czy wszystko dobrze w szkole (tak, wszystko dobrze), czy jestem grzecznym chłopcem (staram się, mamo), czy się nie przemęczam (może trochę), czy podróż była długa (niespecjalnie), czy się nie przeziębiam (nie, skąd pomysł?), czy długo zostaję (cały tydzień, mamo), czy zjadłbym zupę (zawsze!).
I już mama mocniej zawiązuje fartuch, robi pierwsze kroki w stronę kuchni, jednak jestem od niej szybszy. Podchodzę, przytulam, mama znika w kokonie czarnych skrzydeł.
— Dobrze być w domu, mamo.
Czuję znajomy dotyk na czubku głowy, dokładnie pomiędzy rogami. Dłoń głaszcze moje włosy tym samym ruchem, który znam z dzieciństwa, który mówił mi, że teraz wszystko będzie dobrze. Chwila trwa, chłód zimy nie istnieje, wiatr na zewnątrz milczy.
— Dobrze, że jesteś, Bastianku.
Jestem w domu.
Jestem kulisty.
Wlałem w siebie wazę zupy, wrzuciłem talerz pierogów, pół schabu, miskę gulaszu i sześć kawałków tarty. Czuję, że choćbym nie wiem, jak się starał, prędzej połamię własne skrzydła, niż oderwę się od ziemi.
Złote ciepło płynie z kominka, mama siedzi w swym bujanym fotelu, igła miga tylko w palcach. Kolorowa nitka zmienia się w rozkwitły kwiatek, na zawsze zaklęty w splotach bielonego płótna. Otacza nas cisza, miękka i puszysta, niczym kocyk z wełny nieyaka. Ja zaś powoli zapadam się w czułe objęcia snu, stopniowo rozlewając się na naszej starej kanapie. Zmęczony jęk drewnianej ramy przywołuje mnie do rzeczywistości, z lekkim drgnieniem mięśni otwieram szerzej oczy. Igła nieruchomieje.
— Coś się stało? — pyta mama.
Potrząsam głową, wstaję z kanapy, idę po swoją torbę. Jak zwykle - zapominam o najważniejszym. To prawda, że tutaj nie obchodzi się tych świąt. Ale zwyczaj dawania prezentów bliskim przemawia do mnie, nie widzę powodu, by nie zaczerpnąć z tej tradycji. Otwieram torbę, przez pewien czas grzebię w bałaganie, który tam wiecznie mam. A potem wyciągam niewielkie zawiniątko - starannie przewiązany wstążką kawałek materiału. W środku coś grzechocze, przelewa się między ściskającymi je splotami wstążki.
— Mam coś dla ciebie. — Odwracam się, podchodzę do mamy. — Taki mały prezent. Proszę.
Mama odkłada robótkę, bierze zawiniątko. Ciemne brwi unoszą się, przez moment bada w dłoniach fakturę materiału.
— Dziecko, ale co to za okazja?
— Mamy trochę takie święta w Kernow. Ludzie wtedy dużo jedzą i dają sobie nawzajem prezenty. Dużo zjadłem, to mogę ci coś dać, prawda?
Mama śmieje się, rozwiązuje wstążkę, przez moment biedzi się z supełkiem, ale wstążka szybko się poddaje. Potem dłonie rozchylają ostrożnie materiał, jakby bojąc się, że cokolwiek tam jest, rozpadnie się przy nieostrożnym dotyku.
— Bastianku, naprawdę…
Z wnętrza materiału spoglądają paciorki. Okrągłe korale, błyszczące przejrzystym szkłem, z barwnym muśnięciem zatopionych wewnątrz kwiatów. Wiem, że mama uwielbia kwiaty, szczególnie te najbardziej kolorowe. Tutaj, na odludziu, jedyne kwiaty, jakie można zobaczyć to te, które zdobią górskie hale w lecie. No i oczywiście te, które mama skrupulatnie haftuje na swych chusteczkach i obrusach. Jednak w Kernow, w stolicy kraju, przez którą przewijają się ludzie i towary z całego świata, da się dostać rzeczy, których mama nie widziała pewnie w całym swoim życiu. Skoro mieszkałem już w Kernow, mogłem przywieźć do domu coś ciekawego.
— Załóż je — mówię patrząc, jak mama obraca w palcach paciorki, przygląda się każdemu z zatopionych w szkle kwiatków.
— A tego nigdy nie widziałam. — Jej wzrok pada na fantazyjny, różowy kwiat.
Podchodzę bliżej, siadam na podłodze, koło fotela. Mama ściąga z kolan poduszkę, podsuwa mi, a ja poprawiam się, siadam na tej poduszce. Zapomniałem - nie ma szans, żebym siedział na gołej ziemi w obecności mamy.
— To oleander — wyjaśniam, opieram brodę o podłokietnik. — Rośnie w ciepłych krajach.
— A ten żółciutki, tutaj?
— To afelandra.
— I też rośnie w ciepłych krajach, prawda?
Kiwam głową, przebiegam wzrokiem paciorki.
Nauczyłem się nazw wszystkich zamkniętych w szkle kwiatów, specjalnie byłem w bibliotece (same nudy!), by dowiedzieć się, gdzie występują. I nawet nie zapomniałem niczego w trakcie podróży.
— To kwiat wiśni, mamo — mówię, gdy zadaje mi kolejne pytanie.
I tak płynie nam ten świąteczny wieczór. Mama zachwyca się swym prezentem, ja opowiadam jej o kwiatach, na zewnątrz pada coraz więcej śniegu, ale to nic takiego. W kominku wesoło trzaska ogień, a świat zamyka się do tego jednego momentu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz