Przez cały dzień czuję przez skórę, że coś ma się wydarzyć.
Odkąd wróciłem po świętach z domu do akademika, nauczyciele nie dają mi spokoju. Wiedzą, że wypocząłem na tyle, żeby zacząć się nudzić, może też przybrałem trochę na wadze. Bo co prawda pomagałem mamie z przeróżnymi pracami domowymi, ale powiedzmy sobie szczerze - nawet narąbanie drewna na całą zimę nie umywa się do typowego dnia w Ardem. Do tego dochodzi jeszcze góra jedzenia, którą codziennie pochłaniałem. Wypocząłem na tyle, żeby się zastać, cofnąć te pół kroku w mych postępach. Nauczyciele zaś postanowili zająć się nami wszystkimi na tyle czule, byśmy wszystko to, co zapomnieliśmy, nadrobili skokami.
Więc nadrabiam.
Zbyt szybko zaczyna mi brakować innych lotników. Umiejętność wniesienia się w powietrze nie jest częsta, brakuje mi drugiego ucznia, z którym mógłbym sprawdzić, jak dobrze radzę sobie w locie. Poza tym - nauczyciele niezbyt chętnie podchodzą do takich treningów. Nie dziwię się, są niebezpieczne, jeśli komuś powinie się noga, zleci z wysokości, a nie da się przecież obłożyć całego placu treningowego materacami albo ochronnymi siatkami. Szybko zaczyna brakować mi latania.
Nie wiem, czego może chcieć ode mnie dyrektor, kiedy jeden z nauczycieli łapie mnie na korytarzu i informuje, żebym udał się do gabinetu zaraz po obiedzie.
— Nic nie zrobiłem! — mówię na swoją obronę, nauczyciel tylko się śmieje. — Tym razem naprawdę! Po co mam tam iść?
— Zobaczysz — odpowiada enigmatycznie.
Lubią mnie tu zirytować.
Szybko okazuje się, że nie mam się czego bać. Faktycznie, tym razem nie chodzi o to, że znowu ktoś ma problem ze mną, ani o to, że ktoś dostał ode mnie to, na co zasłużył. Tym razem to ja mam rozwiązać problem, jednak choć dyrektor wyjaśnia go dość przystępnie, nie do końca to wszystko do mnie trafia. Wiem tylko, że mam wszystko robić dość samodzielnie, a pomagać mi ma jakaś uczennica z Sarlok.
O Sarlok przez długi czas miałem niezbyt pochlebną opinię - pełne zaklinaczy, wydawało mi się miejscem zbierającym niepanujących nad własnymi mocami dziwaków. Potem poznałem tę krewetkę, Hiromaru, z jego mikroskopijnym żółwikiem wyglądającym jak zabawka, a nie tam żaden demon. I od tego momentu jakoś poszło. Może po prostu potrzebowałem dowodu na to, że z uczniami z innych akademii też da się jakoś dogadać?
Docieram do miejsca spotkania dość szybko, jestem przed czasem. Rozglądam się po okolicy - to niewielka wioska, akurat dobra na miejsce wypadowe. Będziemy mieli się tu gdzie zatrzymać i uzupełnić zapasy, gdyby zrobiło się nieprzyjemnie. Przenoszę wzrok dalej, w kierunku horyzontu - faktycznie, piętrzące się przede mną góry nie wyglądają na zaporowo wysokie, jednak są strome, ostre, ciemnoszary granit prześwieca spod zwałów białego śniegu. Tak trudne granie są ciężkie do zdobycia, jeśli ktoś ma do dyspozycji tylko cztery kończyny, nieco lin i haków.
Sam wychowałem się przecież w górach i wiem, jak zdradliwe potrafią być górskie wspinaczki. Szczególnie zimą, gdy pogoda zdaje się robić wszystko, byle tylko utrudnić życie. Nie jest tak, że nigdy nie zobaczyłem gdzieś na szlaku kości, które zdecydowanie nie należały do nieyaka.
Te rozważania przerywa mi dźwięk kroków - odwracam się, moim oczom ukazuje się zaklinaczka. Wyróżnia się z daleka - nie potrafię zdecydować, czy bardziej burzą nad wyraz jasnych, kręconych włosów, czy obecnością skrzydlatego demona, kroczącego spokojnie u jej boku.
— To ty jesteś Maebh? — pytam, jak zwykle zapominając o tym, że może wypadałoby powiedzieć chociaż „dzień dobry" albo się przedstawić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz