Powróciwszy do akademii po dniach
spędzonych w polowych obozach, wciąż liżąc rany po wyjątkowo zażartej
walce z orkami, Azriel miał zwyczajnie dość. I choć z jednej strony
cieszył się, że spełnił swą rolę lidera, odpowiednio prowadząc drużynę,
dzięki czemu wszyscy wyszli z bitwy w jednym kawałku, część zdrowego
rozsądku podpowiadała mu, że wraz z chwilą, w której przekroczył granice
obozu, jego problemy dopiero się zaczęły. Nie tryskał więc zbędnym
entuzjazmem, przezwyciężając jakoś kolejne dni spędzone wśród surowych,
cuchnących fałszywą arogancją murów Ardem - sytuacji wcale nie poprawiał
fakt, że odkąd na jaw wyszedł jego wkład w tak wymagającą, niezwykła
według niektórych, misję, młody Sullivan nie potrafił odpędzić się od
natarczywego tłumu gapiów, pragnących za wszelką cenę wycisnąć z demona
najdrobniejsze szczegóły morderczego starcia, a także wizyty na obcym
terytorium. Chłopak starał się ich jednak ignorować, nie będąc choć
trochę przyzwyczajonym do pozytywnie nacechowanej uwagi ze strony swych
rówieśników - każdego dnia zbywał ich więc złośliwymi warknięciami, bądź
zobojętniałymi wzruszeniami ramion, powracając do akademickiego pokoju w
parszywym humorze. Za swe jedyne wybawienie z niekomfortowego teatrzyku
obłudy i fałszywego szacunku uznawał Colette, która, co nieco ucieszyło
młodzieńca, również została wysłana na front, doskonale rozumiejąc
poruszenie, a tym bardziej rozdrażnienie współlokatora. I choć Azriel za
nic w świecie nie przyznałby się do tego otwarcie, gdzieś głęboko w
sercu niebywale radował się, że miał ją u swego boku - w ostatnim
czasie, choć ich relacja z całą pewnością nie należała do spokojnych i
pokojowych, a silne osobowości ścierały ze sobą przy każdej możliwej
okazji, zdążyli jednak znacznie się do siebie zbliżyć, a Sullivan czuł
nieznany dotąd rodzaj sympatii, gdy przed jego oczami pojawiała się
brunetka.
Z powodu napiętych
harmonogramów i nadchodzącego nieubłaganie ukończenia szkoły przez
młodego demona, nie mieli zbyt wiele czasu, który mogli ze sobą spędzić.
Przez ostatnie tygodnie spotykali się więc jedynie w dzielonym wspólnie
pokoju, choć zmęczeni wyczerpującymi zajęciami nie mieli zbyt wiele
siły, by nawiązać jakąkolwiek sensowną rozmowę. Czarę goryczy przelało
niespodziewane zaproszenie, którego treść całkowicie zwaliła go z nóg. Bal.
Ostatnią rzeczą, jakiej kurwa potrzebował, było pompatyczne przyjęcie
pełne fałszywych podziękowań i zbędnego przepychu. Miał po dziurki w
nosie oficjalnych uroczystości, na które ojciec zaciągał go przy każdej
możliwej okazji, a głowa Azriela natychmiastowo przepełniała się
tysiącem sposobów, by stamtąd uciec.
Tym
razem zdusił jednak nieubłagane pragnienie odrzucenia skierowanej ku
niemu oferty, nie zamierzając ryzykować niełaski ze strony wpływowych
książąt. Wystarczy przecież, że się tam pojawi i natychmiastowo ulotni z powrotem do pokoju, prawda?
Tłumiąc przekleństwa, rozwarł więc list raz jeszcze, z uwagą wczytując w
ozdobnie kreślone litery, przewracając oczami przy każdym pozornie
grzecznościowym zwrocie. Prosimy o przyjście z osobą towarzyszącą.
Ostatni fragment przeklętego zaproszenia był dla Sullivana niczym
gwóźdź do trumny - ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował, było skazywanie
kogoś na własne towarzystwo. Oparłszy głowę o lodowatą szybę, zaczął
szukać najlepszego wyjścia z niewygodnej sytuacji, jednak nic nie
przychodziło mu do głowy. Nie miał jak się wymigać. Westchnął więc
ciężko i wraz z końcem lekcji opuścił klasę, a nogi samoczynnie poniosły
go w dobrze znanym kierunku. To jego jedyna szansa. I choć rozsądek
podpowiadał mu, że dziewczyna nie miała najmniejszych powodów do
przyjęcia propozycji, a tym bardziej chęci spędzenia z nim dodatkowych
kilku godzin, serce mówiło, by mimo wszystko zaryzykował - czas w sali
balowej może być ich pierwszą od dawna szansą do nacieszenia własnym
towarzystwem. Ponieważ mimo wszystko Azriel nie potrafił zaprzeczyć, że naprawdę ją lubił.
Gdy
zawitał w odpowiednim skrzydle, rozglądając się wokół, niczym zagubiona
owca, wypatrzenie poszukiwanej jednostki nie było tak trudne, jak z
początku zakładał. Nie zważając na nic, podszedł więc w jej stronę,
przez cały ten czas bijąc się z myślami, czy aby na pewno podjął słuszną
decyzję. A co jeśli wolała uniknąć jego towarzystwa? Z pętlą zaciśniętą wokół gardła zwrócił na siebie jej uwagę, wymownie wskazując na mniej tłumne miejsce przy ścianie.
- Możemy porozmawiać? - zapytał, wplatając dłoń we włosy. Uspokój się, idioto.
Colette
skinęła głową i już chwilę później stali naprzeciw siebie w całkowitej
ciszy. Azriel nie miał bladego pojęcia, jak zaprosić kogoś na bal.
Cholera jasna, co powinien zrobić? Czy zwykłe słowa wystarczyły? Czy nie
powinien przygotować czegoś bardziej zachęcającego, co przysłoniłoby
jego parszywy charakter i jeszcze gorszą aparycję na tyle, by dziewczyna
zgodziła się mu towarzyszyć? Nerwowo podrapał się po karku, nawiązując
kontakt wzrokowy z brunetką.
- Czy chciałabyś pójść ze mną na bal? - wymruczał pod nosem
Dziewczyna
zmarszczyła brwi, najwyraźniej nie do końca słysząc pytanie demona.
Wymowne spojrzenie wyraźnie sugerowało, by powtórzył swą niemal niemą
prośbę - tym razem głośno i wyraźnie. Azriel przeklął pod nosem, czując
się niemal onieśmielony tak trywialną sprawą. Dlaczego zachowywał się jak skończony idiota? Weź się w garść.
-
Czy chciałabyś towarzyszyć mi na balu? - Niemal natychmiastowo odwrócił
głowę w bok, wyciągając ku niej swą dłoń, dygając lekko.
[Colette? :v ]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz